Otóż, po niedawnym skandalu, kiedy to funkcjonariusze ABW, dokonując zamachu na wolność mediów, wkroczyli w Warszawie do pomieszczeń redakcji tygodnika „Wprost”, z zamiarem zagarnięcia siłą nośników zawierających nagrania ważnych figur państwowych w restauracji „Sowa i przyjaciele”, już tydzień później, ABW skompromitowała się ponownie. Tyle, że w innym mieście oraz w nieco innej, ale również jak się wyrażono, sprawie zagrażającej interesom państwa.

Dwaj oficerowie cywilnego kontrwywiadu z Wybrzeża, przyszli do prywatnego lokalu w Elblągu, w celu weryfikacji, czy zagrożenie jakie sugerować mógł wpis młodego mieszkańca tego lokalu na Facebooku, jest realny czy też nie. Do egzotyki tej wizyty należy wpisać to, że funkcjonariusze ci nie pokazali legitymacji służbowych, choć są do tego zobowiązani. Nie przedstawili się też, nie mieli również glejtu uprawniającego ich do przeprowadzenia rozpoznania w mieszkaniu i dyscyplinującej młodego internautę rozmowy. Oznajmili jedynie, że są „funkcjonariuszami państwowymi". Zarówno cała wizyta jak i rozmowa miały jedno na celu – zastraszanie internauty po to, aby zaprzestał krytycznie pisać o rządzie i premierze Tusku. Powód więc zdecydowanie przypominał najazd ABW na „Wprost”. Wtedy również dziennikarze tygodnika mieli przekonanie, że w działaniach ABW w redakcji chodziło głównie o zastraszenie dziennikarzy, po to by powstrzymać publikację dalszych nagrań, a dopiero na dalszym planie mieli zdobyć nagrania.

W aferze taśmowej, wedle premiera Tuska, chodziło o zamach na rząd, równoznacznym z zamachem na państwo. W Elblągu zaś chodziło podobno o to, że wpis owego młodego człowieka mógł sugerować zamiar przeprowadzenia zamachu na premiera i członków jego rodziny. Tyle, że wpis ten powstał rok temu. Trochę więc ABW spóźniła się z weryfikacją zagrożenia. To jest ten powód, dla którego wolę nie pchać się do władzy.

Jerzy Jachowicz/Sdp.pl