Poniższy tekst nie będzie miał nic wspólnego z opowiadaniem C.S.Lewisa „The Great Divorce” i tym bardziej z W.Blake`a „The Marriage of Heaven and Hell”, będzie jednak jak najbardziej o kwestii rozwodów.

Nim przejdę do meritum zaznaczam, iż mam świadomości bycia osobą omylną i nie chcę przedstawiać tutaj żadnego nauczania ex cathedra. Nie jestem również naukowcem i nie podchodzę do owej kwestii z badawczego punktu widzenia, chociaż obserwując niekiedy współczesną naukę i jej dociekania poczynam tracić do niej tak zaufanie jak i szacunek, widząc jak (w szczególności nauki humanistyczne) podatną potrafi ona być na wpływy ideologiczne, patrz np. nauki o kobietach („women studies” na uczelniach Amerykańskich), które forsują feministyczną ideologię, ukrytą pod skórą rzekomej naukowości. Mówiąc krótko – chcę przedstawić mój punkt widzenia na sprawę relacji damsko-męskich w obecnych czasach.

Jeśli głębiej się zastanowię to relacje między mężczyznami i kobietami, w swoim charakterze się nie zmieniły. Zmieniła się natomiast siła negatywnej polaryzacji między płciami. Innymi słowy kobiety pozostały kobietami, zaś mężczyźni mężczyznami. Nadal kobiety postępują na sposób kobiecy, zaś mężczyźni na sposób męski. Owa jednak polaryzacja doprowadziła do niespotykanego rozdźwięku i nieporozumień między płciami. Nie można więc nie zauważyć destrukcji rodziny, która wyraża się w rekordowej liczbie rozwodów i braku zawierania małżeństw, a także braku pragnienia posiadania dzieci. Tutaj odnoszę się przede wszystkim do doświadczenia krajów takich jak USA czy Kanada, tak często będących na kompasie nowoczesności.

Nie ulega większej wątpliwości, że do relacji między kobietami i mężczyznami wkroczyła nowa filozofia (choć może nie tak nowa), która w szczególności upodobała sobie budowanie antagonizmu: ową filozofią, a właściwie ideologią, która bezpośrednio wywodzi się z założeń marksistowskich, jest feminizm. To, że feminizm należy do nurtu myśli lewicowej nie powinno być zaskoczeniem – wystarczy spojrzeć na wsparcie w USA partii demokratycznej (skrajnie lewicowej i reprezentowanej przez obecnego tam prezydenta Baracka Obamę) w promowaniu wszystkich pomysłów feministycznych. U nas w Polsce również jest to wyraziste: większość pro-feministycznych pomysłów to pomysły stricte związane z kulturową i społeczną lewicą: wprowadzenie aborcji, darmowej antykoncepcji, forsowanie konwencji przeciw przemocy wobec kobiet, ustawowe zabezpieczenia socjalne i programy socjalne dla kobiet etc. Wszystko to budowane jest w myśl marksistowskiego założenia, iż kobieta jest nowym proletariatem – wyzyskiwanym, ciemiężonym, zniewolonym i tak dalej. Kobieta funkcjonuje od wieków w systemie narzuconym siłą przez mężczyzn, tzw. patriarchacie. Kobieta jest zniewolona ciążą, stąd należy wprowadzić dla niej rozwiązania w postaci aborcji i antykoncepcji, tak aby mogła się zabezpieczyć przed niechcianą ciążą. Kobieta jest słabsza fizycznie stąd należy wprowadzać prawa i projekty społeczne, które będą ją chroniły przed silniejszymi fizycznie mężczyznami. Kobieta również po ewentualnym rozpadzie związku, jako matka, powinna otrzymać pierwszeństwo w opiece nad dziećmi i z tej racji też winna otrzymywać finansowe wsparcie od ojca.

Generalnie postulaty feminizmu można uznać w kilku podpunktach za rozsądne (jeśli tylko nie liczyć ich płciowej stronniczości) – są formą zabezpieczenia socjalnego dla kobiet, które mogą się znaleźć w trudnej sytuacji życiowej, np. będąc w patologicznym związku. Chociaż tutaj przeciwnicy wszelkiego socjalizmu zaprotestują. Większość pomysłów jest jednak ścieżką toksycznego i hedonistycznego liberalizmu, który wybudowano na często ekstremalnie negatywnych emocjach do mężczyzn – tak jak dawniej marksizm uczynił w klasie robotniczej wobec klasy kapitalistów i posiadaczy. W perspektywie feministki mężczyzna jest (paradoksalnie w swoich stricte męskich cechach – o czym później) kimś zdecydowanie wrogim, negatywnym, wręcz złym. To przeświadczenie wyraźnie przejawia się w większości proponowanych i forsowanych przez feministki ustaw społecznych, ale również koncepcji kulturowych i filozoficznych. Łatwo ową retorykę zauważyć na konkretnych przykładach:

1) Ustawa przeciw przemocy wobec kobiet – mężczyźni stosują przemoc wobec kobiet; w ten sposób wymuszają własną wolę i często osiągają wpływ na kobietę.

2) Aborcja, antykoncepcja i inne projekty kontroli rozrodczości – mężczyźni są nieodpowiedzialni jako żywiciele, którzy po zapłodnieniu często opuszczają swoje partnerki; mężczyźni są sprawcami przemocy seksualnej; mężczyźnie zależy wyłącznie na seksie; mężczyźni zdradzają własne partnerki, żony.

3) Prawo egzekwowane w sądach rodzinnych – mężczyźni są nieodpowiedzialni jako żywiciele; mężczyźni często zdradzają żony i opuszczają swoje rodziny; mężczyzna jest właściwie drugorzędny, często wręcz zbędny, a nawet szkodliwy przy wychowaniu dzieci; to mężczyźni są nośnikami przemocy w rodzinie.

4) Ustawy ekonomiczne i projekty faworyzujące kobiety w miejscach pracy czy szkolnictwa – mężczyźni próbują zagarnąć cały wpływ i władzę dla siebie; mężczyźni wykorzystują kobiety i nie dają im możliwości rozwoju.

W podobnym tonie wybija się feministyczna twórczość oraz filozofia, której bezpośrednią odnogą jest „gender”, a więc w esencji ideologia stawiająca sobie za pewnik, iż faktyczne różnice między płciami są tworem kultury i narzuconych stereotypów. Podobnie jak w rasizmie, gdzie cechy osoby oceniane są przez pryzmat rasy – nie zaś faktycznego, niespaczonego żadnym stereotypem potencjału.

Spojrzenie na ideologię feminizmu z daleka pokazuje, że jej nadrzędnym celem jest, ni mniej ni więcej, władza i wpływ. Odrobinę rozwijając: władza rozumiana na sposób męski – władza w dziedzinach, w których dotychczas prym wiodła faktycznie męska populacja. Feministki pozornie zdają się pomijać wpływ jaki kobieta czy kobiecość ma na świat. Jako statystycznie kobieta – feministka, w swoim pełnym emocji rozumowaniu, utożsamia kobiecość ze słabością, natomiast męskość z siłą. Ta zbudowana przez ową perspektywę nienawiść do własnej płci jest źródłem i fundamentem podstawowych założeń i dogmatów sformułowanych w ramach „gender”. Jeśli kobiecość jest tożsama ze słabością i brakiem wpływu, natomiast męskość z siłą i kontrolą, wówczas w świecie „kontroli, władzy i wpływu”, w którym słabość jest winą słabego, muszę uznać że kobiecość jest cechą nabytą, nie zaś wrodzoną. Jest to prosta konsekwencja filozofii siły, filozofii świata bez Boga (jak powie osoba wierząca). Jeśli zaś kobiecość nie jest cechą wrodzoną, a nabytą, to została ona nabyta tylko i wyłącznie w ramach niewolniczego projektu patriarchatu, który jedną płeć (jednak płeć pod względem biologicznym – podobnie jak rasę w systemie rasistowskim) poddał ciemiężeniu, które w ostateczności wyprodukowało takie cechy, a nie inne. Jednakże feministka czy genderystka nie powie wprost, że kobiecość jest w jej oczach czymś negatywnym. Tkwi w tym pewna przewrotność, która po pierwsze chce „życzliwie” obdarowywać mężczyzn kobiecymi cechami (tworząc np. zniewieściałych mężczyzn), a która po drugie zdaje sobie podskórnie sprawę z tego, że jednak kobiecość oznacza pewne profity. Niemałe profity. Z tych zaś rezygnować niepodobna.

Wspieranie owej ideologii zarówno przez kobiety jak i mężczyzn rozpoczęło istną destrukcję i nieporozumienia w relacjach między mężczyznami i kobietami. Nawet jeśli kobieta nie uznaje siebie za feministkę i tak może część postulatów feministycznych uznawać za własne, podskórnie (co gorsza) uznając mężczyzn za wyrachowanych i myślących wyłącznie o sobie. Prawdopodobnie to jest najgorszym produktem myśli (a raczej braku myśli) feminizmu – wykształcenie w kobiecie syndromu ofiary, zaś w mężczyźnie poczucia winy. Wykształcenie przekonania, że z mężczyznami jest coś wewnętrznie nie w porządku – że są nieczuli, egoistyczni, myślą wyłącznie o seksie etc.

Dlaczego owo a priori przekonanie o byciu ofiarą jest tak niebezpieczne? Prostą odpowiedzią jest to, iż tak naprawdę każda opresja i tyrania rodzi się od tego przekonania właśnie. Dla ludzi niewierzących będzie to niezrozumiałe, ale wierzący w tym punkcie poczucie własnej grzeszności uzna za prawdziwie błogosławieństwo. Jak bowiem powiedział pewien czcigodny kardynał – nie najgorsze jest popełnienie grzechu, ale brak uznania, że się go popełniło. Innymi słowy poczucie bycia ofiarą stawia osobę ponad wszelką krytyką. Owo poczucie można ująć jeszcze inaczej – „jest mi gorzej niż innym”, w tym wypadku mężczyznom. W konsekwencji radykalizacji takiej postawy w osobie muszą się pojawić: trywializowanie lub usprawiedliwianie własnych złych uczynków, niedocenianie starań drugiego i brak zrozumienia dla jego trudności i cierpienia. Takie cechy rozpoznają już mężczyźni u potencjalnych partnerek w krajach tzw. zachodu, gdzie relacja z kobietami, właśnie z owych wyżej wymienionych powodów, stała się dlań po prostu nie do zniesienia. Takie cechy z łatwością można rozpoznać u feministek z owych krajów, wśród których np. swego czasu królowało hasło „I drink man tears” (spijam męskie łzy). Przykładów można wymieniać znacznie więcej – często bardziej nawet szaleńczych i radykalnych. Efekt jest jednak taki, że na niespotykaną dotychczas skalę spadła liczba zawieranych małżeństw, wzrosła liczba rozwodów (inicjowanych głównie przez kobiety), wzrosła liczba dzieci wychowywanych przez samotne matki, wzrosła liczba aborcji itp. Dodatkowo ze strony mężczyzn pojawiła się zorganizowana w mniejszym lub większym stopniu opozycja, jak np. MRA (Men`s Rights Activism z ang. aktywizm na rzecz mężczyzn) – szukająca jednak dialogu z kobietami lub coraz bardziej popularna subkultura MGTOW (Men Going Their Own Way – z ang. Mężczyźni, którzy idą własną drogą), obojętnie lub cynicznie nastawiona wobec kobiet. W Japonii obserwuje się wzrost populacji tzw. herbivore men czy inaczej grasseaters (dosł. jedzących trawę mężczyzn), którzy nie są ani zainteresowani związkami z kobietami, ani związkami przelotnymi, ani nawet seksem w ogóle. Przywodzi to na myśl słynny eksperyment z myszami, przeprowadzony swego czasu przez psychologa, który rozpoznał iż przy wymieraniu dostatnio żyjących populacji myszy, ostatnią fazą wymarcia społeczności było pojawienie się tzw. beatiful ones (wyjątkowo zadbanych samców, tzw. pięknych), którzy przy całym dbaniu o siebie, swoje futerko, nie byli zainteresowani rozmnażaniem – stąd przyczyna wymarcia.

W swojej agitacji „bycia ofiarą” feministki posuwają się do granic absurdów, w niejako furii zgorzknienia i zaplątania się w gąszczu sprzecznych potrzeb, potrafią oskarżać populację męską o praktycznie wszystko – włącznie z niegodziwościami, których dopuszczają się same kobiety, zawsze usprawiedliwiając swoje postępowanie rzekomą większą niegodziwością mężczyzn. W podobnym świecie wielu mężczyznom związek z kobietą staje się niemożliwością. Wielu z nich odsuwa się więc od i tak cudacznie trudnych do zbudowania relacji, w których zawsze bez względu na wszystko są opresorami, często pomiatanymi i w końcu w przypadku rozwodu pozbawianymi tak kontaktu z dziećmi jak i środków do życia. Wycofują się więc w świat namiastek takich jak gry komputerowe, pornografia, samotniczy tryb życia. Wycofują się jednak niekoniecznie ze względu na brak dojrzałości i odpowiedzialności, co jest kolejnym argumentem oskarżenia ze strony współczesnej kobiety dla mężczyzny, ale z tego względu iż nie dostrzegają oni już żadnych profitów bycia w związku – nie nawet profitów dla siebie, ale chcąc w miłości działać dla innych – profitów dla drugiego. Mężczyzna bowiem, czego feministka nie chce brać pod uwagę, wielką radość i poczucie sensu czerpie z bycia potrzebnym kobiecie – stąd być może tak bardzo broni on swojego statusu żywiciela; nie przez wzgląd na chęć kontroli, ale pragnienie bycia potrzebnym.

Przekonaj drugiego, że nie jest wart twojej miłości – doskonały sposób, żeby zabić miłość. Wydaje się, że feministki w swojej agitacji i te kobiety, które w nią uwierzyły, dokonały tego dzieła doskonale i już powoli nadchodzi czas zbierania żniwa efektów. Ostatecznie przypuszczam, że ten obrót sprawy może wyjść ludzkości na dobre – mężczyźni w toku tego, starając się rozpaczliwie zadowolić żeńską część populacji uczą się (nawet mimowolnie) kobiet, kobiety zaś, po przekroczeniu dozwolonych granic, będą zmuszone do poznania mężczyzn i ponownego docenienia ich zalet. Ciężko jednak powiedzieć czy taki scenariusz będzie miał miejsce i czy wszystko nie skończy się tak jak we wspomnianym eksperymencie (zdecydowanie negatywnie) lub też jeszcze inaczej. W końcu wracam tutaj do mojej tezy, że tak naprawdę te relacje nie zmieniły się tak bardzo: gdy patrzę na feminizm, dostrzegam w nim raz zrzędzącą kobiecinę, innym razem przekupę na straganie, a jeszcze innym razem apodyktyczną małżonkę, która stara się trzymać męża pod pantoflem. Nigdy jednak w feminizmie nie dostrzegłem cech, które podziwiałbym jako mężczyzna u mężczyzn. To niejako utwierdza mnie w tym przekonaniu. Innym spojrzeniem niech będzie to, iż w kobiecie powtarzającej bezmyślnie hasła o władzy patriarchatu muszę dostrzec to, co podziwiam w kobiecie jako takiej: często jej piękno choćby fizyczne, delikatność, subtelność, coś co gotów byłbym jako mężczyzna bronić. To smutne, że przy całym tym podziwie dla kobiecości, który jest wbudowany jak sądzę przez Boga w moją męskość, kobieta stara się wmówić mi i sobie, że jest inaczej. A wszystko to, jeśli się głębiej zastanowić, ze strachu i z płynącego z niego głodu kontroli.

W Polsce zorganizowany feminizm nie jest specjalnie silny, chociaż przed długi czas na scenie politycznej rządziła, przynajmniej ideowo, lewica. Wydaje się jednak, że siła lewicowego aktywizmu nie tkwi w liczebności ich członków, a w sile głośności ryku, który podnoszą. Ów irytujący w swoim brzmieniu ryk, przywodzący na myśl skrobanie paznokci po metalu, staje się wspierany nie przez wzgląd na treść, ale potrzebę świętego spokoju, który w zobojętniałych głównie masach jest tak pożądany. Tak też bocznymi drogami, z pogardą dla demokracji, lewicowcy wprowadzają własną inżynierię społeczną, często okraszoną lukrem „róbta co chceta”. Jednakże w Polsce od początku lat 90, od otwarcia granic, wraz z całą zachodnią popkulturą przelazło do nas pewnie więcej hedonistycznej myśli liberalnej (oksymoron w tym kontekście) niż moglibyśmy przypuszczać. Nie musiało to nawet być bardzo zorganizowane. Wpływ popkultury zachodu, przesyconej ideami rewolucji seksualnej lat 60, nie powinien być histerycznie przeceniany – z drugiej jednak strony, nie powinien być też lekceważony. Trudno jest mi więc powiedzieć na ile w Polsce owe idee przeniknęły do serc i czy dojdą one do takiego poziomu jak np. w Kanadzie. Moje osobiste doświadczenia będą nieobiektywne, chociaż każą mi podejrzewać że jest tego znacznie więcej niżby wyrażać to miały oficjalne działania polityczne, kulturowe czy edukacyjne. Być może to jedynie moje negatywne doświadczenia na polu relacji z kobietami każą mi tak myśleć, ale może być też tak, że wielu się ze mną zgadza, chociaż podskórnie nie potrafi jeszcze tego nazwać. Na zachodzie zaczynają to nazywać.

Mariusz Stanisławczyk 

www.e-katolik.blog.pl