Tomas Molnar

Religia, Kościół, nowoczesność

Kiedy    Kościół   przyjął   statuslobby,nie   tyle    przyjąłrówność,  co  otworzył  drzwi  dla  religijnego  statusu  in­nychlobbies.W  każdym  społeczeństwie  istnieje   pe­wien  centralny  kult  i  jeśli  pozycji  tej  nie  zajmie  Ko­ściół,  to  zajmie ją jakieś  innelobby. 

Bez  dystansu  i  świadomości  historycznej  nie  sposób  badać  sytuacji  instytucjipowszechnych.  W  przypadku  Kościoła  katolickiego  jest  to  stosunkowo  pro­ste,  gdyż  od  dwóch  tysięcy  lat jest  on  jednym  z  głównych  aktorów  na  scenie  świata  i  historii  i  nawet  wobec  kryzysu,  jaki  dziś  przeżywa,  dysponuje  wystar­czającymi   wewnętrznymi   rezerwami,    byśmy   mogli   uwierzyć,    że   nic   sięw  gruncie  rzeczy  nie  zmieniło  ani  w  obszarze  życia  duchowego,  ani  instytu­cjonalnego. Jest  to jednak błędne  mniemanie,  wydaje  się  bowiem,  że  istniejąhistoryczne  prawidłowości,  które  dotyczą  każdej  instytucji  rządzącej  ludźmi,a więc  takiej,  w której  liczyć  się  trzeba  ze  zmianami  i  brać je pod  uwagę. Jeślichodzi  o  Kościół,  zmiana jest niezwykle doniosła:  polega na tym,  że poczyna­jąc  od  wieku  XVIII jego  władza  i  wpływy  maleją,  a  wysiłki,  żeby  przyciągnąćdo  siebie  nowe  znaczące  grupy społeczne,  pozostają na ogół bezowocne.

Jeśli weźmiemy  pod  uwagę,   że  w  pierwszych  stuleciach  chrześcijaństwa,   w  wie­kach  prześladowań  Kościół  w  stosunkowo  krótkim  czasie  pozyskał  rzymskichsenatorów,  a potem  filozofów  i  myślicieli,  i że cesarz Konstantyn  „wybierając"między  religiami  imperium  właśnie  w  religii  Chrystusa  dostrzegł  najbardziejrealną  gwarancję  przetrwania  cesarstwa,  to  dojdziemy  do  wniosku,  że  sojuszcesarskiej   polityki   i  chrześcijańskiej    religii   okazał  się  formułą  poży­teczną.  Czy  to  się  komuś podoba,  czy nie,  władza polityczna  i  religia  splatałysię  odtąd  ze  sobą,  dlatego  że  wiara  i  polityka  spotykają  się  na  każdej  płasz­czyźnie;  nie  jest  to  fakt  naganny,  jak  twierdzą  wszelkiej  maści  radykałowie,gdyż  -  o  czym  mówiliśmy  przy  innej  okazji  -  ludźmi  nie  można  rządzić  ucie­kając  się  jedynie  do  łaski  i  wznoszenia  oczu  ku  niebu.  Dotyczy  to  równieżpłaszczyzny  duchowej:  ponieważ jesteśmy  ułomni,  szukamy  wybiegów  takżewobec  przykazań  moralnych.  Trzeba  zatem  położyć  kres  owemu  złudnemuprzekonaniu,  które narodziło się w ubiegłym stuleciu,  że Kościół  wygrał  dzię­ki  temu,  że  odseparował  się  - pod  przymusem!  -  od  świata polityki  i  przez  tooczyścił się moralnie. Twierdzą tak na ogół te koła kościelne i świeckie,  w któ­rych  interesie  leży,  by Kościół  był  słaby,  a państwo kierowane  ideologicznie.Wydarzenie,  które  rozdzieliło  Kościół  od  państwa  -  co  zyskało  dziś  sta­tus  nowego  dogmatu  i  co  opinia  publiczna  uważa  za  niewzruszoną  prawdę  -miało  miejsce  w  czasie  rewolucji  francuskiej,  a  Kościół  występował  wtedynie jako  partner,  lecz jako  strona podporządkowana.  Mówiąc  bez  ogródek,rozwód  Kościoła  i  państwa  -  nieważne  czy jego  autorem  był  Jefferson,  czyRobespierre  (w  oparciu  o  idee  Oświecenia)  -  możemy przedstawić  następują­co:  oto  Rzym podpisał  umowę,  na mocy której  -  biorąc  pod  uwagę  przyszłośći  rzekomą  korzyść  dla  społeczeństwa  -  przystał  na  nowy  status,  statuslobbyw  społeczeństwie  ukształtowanym  przez  ideologię  liberalną  i  pluralistyczną. 

Jednegolobbypośród  wielu  innych,  bez  przywilejów,  co  z  uwagi  na  symetrięmożna  by  uznać  za  rezultat  korzystny,  dopóki  nie  uświadomimy  sobie,  że  popierwsze,  nie  istnieje  społeczeństwo,  którego  osią  nie  byłby jakiś  system  re­ligijny,   czy  to  materialistyczny,   czy  naukowy,  czy  inspirowany  ideologią,  podrugie  zaś  -  że  wśród  wielu  tak  zwanych  równoprawnychlobbieszawsze  znaj­dzie  się  takie,  które  będzie  próbowało  zająć  miejsce  osłabionegolobbyko­ścielnego.W  skrócie:  jeśli  centralnej  pozycji  w  społeczeństwie  nie  zajmie  Kościółkatolicki,  to  postara  się ją  zająć   inny   system    religijny:   światopoglądhumanistyczny,   światopogląd  wolnomularski,   światopogląd  sekciarski,   świa­topogląd  liberalny  czy  socjalistyczny.  Te  i  inne  światopoglądy  dążą  do  władzy,tak jak  dążył  do  władzy  Kościół  w  czasach  Konstantyna,  bo  z  natury  ludzkiej  nie  można  wyeliminować  ambicji  władzy.  Jakakolwiek  grupa  czy  system  reli­gijny,  które  próbują  to  robić,  tworzą  społeczeństwo  bardziej  nietolerancyjnei   despotyczne   niż   Kościół   był   kiedykolwiek   w  historii.   Lekcję   tę,   którejwiek  XVIII  nie  wziął  pod  uwagę,  wiek  XX  opanował  za  cenę  krwawych  kul­tów  bałwochwalczych.Od roku  1789  do  II  Soboru  Watykańskiego - przez  170  lat - panowała nie­wygodna  sytuacja,  ponieważ  „umowa społeczna",  którą Kościół  „podpisał" ja­ko  partner  liberalnego  społeczeństwa  oraz  innychlobbies,nie  mogła  nie  ujaw­nić   niezliczonych   sprzeczności.    W   końcu   racja   znalazła   się   po   stronieliberalnego   społeczeństwa:   to   nie   ono   dostosowało   się   do   światopoglądui  praktyki  chrześcijańskiej,  lecz,  jako  partner  silniejszy,  zaszczepiło  Kościoło­wi  i  większości  wiernych  liberalne  idee,  sposób  myślenia  i  cele.

  Wskazywali­śmy już  w  innym  miejscu  na  to,  że  w  ciągu  wieków XVIII  i XIX  Kościół  pró­bował  odzyskać  swój  dawny  wpływ,  usiłując  przyciągnąć  do  religii  francuskich  filozofów,  a  potem,  kiedy  poniósł  kompletne  fiasko  i  kiedy  rewolucja  uda­remniła  wszelkie  tego  rodzaju  dążenia,  kontynuował  wysiłki,  by pozyskać  in­ne  grupy  interesu:  wolteriańską  z  ducha  burżuazję,  klasę  robotniczą,  inteli­gencję,  partie  polityczne,  dzisiaj  zaś  prasę  i  telewizję.  Należy  stwierdzić,  żei  te  próby  nie  przyniosły mu  sukcesu  i  że  dziś  Kościół  usiłuje  co  najwyżej  po­zbierać  to  tu,  to  tam jakieś  resztki.  Do  tego  stopnia,  że  obecny papież  kieru­je  ewangelizację  do  niezorganizowanych  rzesz  i  do  rozczarowanych  przedsta­wicieli  Trzeciego  Świata,  bo  Zachód,  jak  o  tym  mówią  i  piszą  liczni  poważniobserwatorzy od  Spenglera  i  Toynbeego  do  Marcela  Gaucheta,  neguje  religię,jest zdesakralizowaną częścią  świata.  Ci  sami  myśliciele  i  pisarze  twierdzą,  żenie  ma  odwrotu,  przynajmniej  dopóki  -  chodzi  o  bliżej  nieokreśloną  przy­szłość  -  przemysłowe,  hedonistyczne,  obojętne  społeczeństwo  nie  znajdzie  filozofów,  a  potem,  kiedy  poniósł  kompletne  fiasko  i  kiedy  rewolucja  uda­remniła  wszelkie  tego  rodzaju  dążenia,  kontynuował  wysiłki,  by pozyskać  in­ne  grupy  interesu:  wolteriańską  z  ducha  burżuazję,  klasę  robotniczą,  inteli­gencję,  partie  polityczne,  dzisiaj  zaś  prasę  i  telewizję.  Należy  stwierdzić,  żei  te  próby  nie  przyniosły mu  sukcesu  i  że  dziś  Kościół  usiłuje  co  najwyżej  po­zbierać  to  tu,  to  tam jakieś  resztki.  Do  tego  stopnia,  że  obecny papież  kieru­je  ewangelizację  do  niezorganizowanych  rzesz  i  do  rozczarowanych  przedsta­wicieli  Trzeciego  Świata,  bo  Zachód,  jak  o  tym  mówią  i  piszą  liczni  poważniobserwatorzy od  Spenglera  i  Toynbeego  do  Marcela  Gaucheta,  neguje  religię,jest zdesakralizowaną częścią  świata. 

Ci  sami  myśliciele  i  pisarze  twierdzą,  żenie  ma  odwrotu,  przynajmniej  dopóki  -  chodzi  o  bliżej  nieokreśloną  przy­szłość  -  przemysłowe,  hedonistyczne,  obojętne  społeczeństwo  nie  znajdziesię  w  sytuacji  kryzysowej.  Tymczasem  radykalne  sekty  wykorzystują,  rzecz ja­sna,  okazję  i  wiele  z  nich  atakuje  właśnie  liberalny  modernizm,  jak  gdybyw  przeczuciu  kryzysu.To  nie  paradoks,  że  w  tym  rozczarowanym  do  religii  świecie   (mówimy0 Zachodzie), który w nic nie wierzy, właśnie w łonie Kościoła spotykamy lu­dzi  (księży,  teologów,  dyplomatów,  zakonników),  którzy  entuzjastycznie  od­noszą  się  do  „umowy",  którą  Kościół  zawarł  z  liberalnym  społeczeństwem1 którą  uroczyście   przypieczętował   II  Sobór  Watykański.  W  rozma­itych  wypowiedziach  księży  na  łamach  czasopism  i  w  telewizji  czytamy  i  sły­szymy jak  to współczesna epoka  i  współczesna  filozofia wiążą się  z  demokracją,z  liberalizmem,  a  nawet  z  krytyką  i  odrzucaniem  przykazań  i  nauk  religijnych,z   ignorowaniem  dokumentów  papieskich.   Gdy  pojawia  się  taka  skierowanaprzeciwko  Rzymowi  krytyka,  jak  ta,  którą  znajdujemy  u  francuskiego  biskupaGaillota  i  u  niemieckiego  duchownego  Drewermanna,  to  zabierająca  publicznie  głos  mniejszość  Kościoła  wita ją  z  radością,  jakby  te  mani­festacje   służyły   sprawie   religii.   U   współczesnych   księżywięcej   dziś  wypowiedzi  mających  uchodzić  za  „nowocze­sne"  niż ich możemy przeczytać  u Woltera,  Diderota,  Feu­erbacha  i  Comte'a.  Bije  z  nich  niepohamowana  wręcz  ra­dość,  że  Kościół  się  potyka  i  że  jego  miejsce  zajmuje  jakiśpowszechny  konsensus  z  nową  nauką  nowych  czasów.Tego  „nastroju"  -  nazwijmy  go  raczej  ideologicznym  stano­wiskiem  -  nie  zapoczątkował  Sobór;  dobrze  pamiętam  wydawa­ne  w  Niemczech  czasopismo  „Herder  Korrespondenz"  czy  paryskie„Esprit",  amerykańskie  „Commonweal",  chilijskie  „Mensaje"  i  wiele  innych,które  na  długo  przed  soborem  przygotowywały  ów  Sobór,  zwracając  uwagęczytelnika  na  zacofanie  Kościoła  i  planując  przyszłość,  kiedy  to  Kościół jakotaki  „odsunie  się"  i  ustąpi  miejsca  demokracji,  marksizmowi,  sekularyzacji,w  każdym  bądź  razie  możliwie  radykalnym  „reformom".  Było  też  w  modziei  przeniknęło  do  soborowych  dyskusji  wbijanie  klina  przez  pewnych  myślicie­li  między  sprawy  istotne   i  nieistotne(essentielinonessentiel).  W  wyni­ku  tego  zabiegu to,  co podobało  się  radykalnemulobbyteologów,  było zalicza­ne  do  pierwszej  kategorii,  a  co  się  nie  podobało  -  było  odrzucane. 

Jakie  jest  wyjście?  Jaka  jest  ostrożna  prognoza?   Nie  ma  większego  sensu,spoglądając wstecz na historię  Kościoła,  szukać tam mniej  czy bardziej  praw­dopodobnej  drogi  wyjścia  z  obecnej  sytuacji  kryzysowej.  Każda  bowiem  sy­tuacja  historyczna jest  inna  niż  ta,  z  którą  ją  dzisiaj  porównujemy.  Obecnasytuacja  już  choćby  dlatego jest  nieporównywalna,  że jest  to  pierwszy  wypa­dek  w  dziejach  ludzkich  społeczeństw,  kiedy  nastąpiło  całkowite  zerwaniemiędzy instytucjami świeckimi  i religijnymi.  „Pałac"  i „kościół" rozeszły się,ich  interesy  w  żaden  sposób  nie  dają  się  pogodzić.  Mówimy  o  swego  rodza­ju  historycznym  szoku,  a  konkretnie  o  takim  społeczeństwie,  które jest  zda­ne  samo  na  siebie,  które  samo  dla  siebie  próbuje  ustanawiać  prawa,  próbujestać  się  w  pełni  autonomiczne.  Tego  oczywiście  zrealizować  się  nie  da,  jużchoćby  z  tego  względu,  że  instytucje  trwają  w  czasie,  są  stabilne,  ich  intere­sy nie ograniczają się  do  danej  chwili,  a ich  korzenie  otacza szacunek,  dysponują  one  nawet  pewną  mitologią,  gdy  tymczasemlobbyto  kwiat jednej  nocy,żyje  krótko,  jego  interesy  są  czysto  egoistyczne,  nie  uwzględniają  okoliczno­ści  ani  wymiaru  czasu.  Silniejszy  zwycięża  słabszego,  nawet  jeśli  po  to  wy­myślonowelfare  state,żeby  w  pewnych  przypadkach  móc  przywrócić  równo­wagę  społeczną.  Dzisiaj  byle jakie,  szkodliwe  bądź  frywolnelobbymoże  zająćmiejsce  Kościoła  i  własne  interesy  prezentować  jako  politykę  wspólnoty.Również  na  to  amerykańska  praktyka  dostarcza  mnóstwa  przykładów.Taka  sytuacja  ma już  zresztą  miejsce,  legalizuje  się  nawet najbardziej  nie­ludzkie  zjawiska,  jak  skandale  seksualne,   narkotyki,   molestowanie  dzieci,„dobrą"  śmierć,  masowe  aborcje,  poniżające  „rozrywki". 

Za dawno  minionymożna  uznać  nawet  ten  czas  -  chociaż  upłynęło  zaledwie  pół  wieku  -  kiedyJacąues  Maritain  z  entuzjazmem  pisał  w  swoich  książkach,  że  oto  wreszciedemokratyczne  państwo  podejmie  zadania postulowane  przez  Kościół  i  ślu­buje  wieczny  pokój  społecznie  aktywnej  i  również  samoograniczającej  się  re­ligii.  Maritain  żył  jeszcze,  kiedy  właśnie  w  idealnym,  jego  zdaniem,  społe­czeństwie  i  ustawodawstwie  amerykańskim  przyjmowano,  jedną  po  drugiej,ustawy  godzące  w  ład  moralny,  które  dziś  w imię  postępu  przejmuje  Europa.Książka  MaritainaLe paysan  de  la  Garonnez polowy  lat  60-tych,  a więc  wyda­na  już  po  Soborze,  to  opis  zajmujący,   a  jednocześnie  pełen  konsternacjii  skruchy.Głos  Maritaina  był  jedynie  pierwszym  sygnałem  nasilają­cego  się  trendu,  zaczęto  bowiem  coraz  częściej  poddawaćkrytyce  nie  tyle postanowienia  Soboru  - wśród  których  by­ły  takie,  które  zapowiadały  przyszłe  katastrofy,  masoweodchodzenie  od Kościoła  i wszczętą przeciw niemu  rady­kalną  krucjatę  -  co  bulwersujące  rozprzężenie  wewnątrzKościoła,  brak  dyscypliny,  apostazję  i mnożenie  się  mini--papieży.  Teologowie  atakujący  nieomylność  papieża  samisiebie  mieli  za  nieomylnych.  Mogli  to  robić  tym  łatwiej,  żemedia  cały  swój  aparat  oddały  do  ich  dyspozycji,  zapraszającdo  otwartej  dyskusji  żyjących  dotychczas  na  uboczu  księży  i  bi­skupów.  Nawet  ten,  kto  nie  był  radykałem,  czuł  pokusę,  żeby  opowiedziećo  swoich  „kłopotach"  i  skrytykować  tzw.  „średniowieczną"  postawę  Kościo­ła  w  sprawach  takich jak  celibat  księży,  kapłaństwo  kobiet,  większa  swobodaseksualna  czy  tolerancja  wobec  marksizmu.  W  rezultacie  uczestnicy  pewne-go  kongresu,  który  odbył  się  na  uniwersytecie  w  Louvain,dostrzegli  realizację  zasad  nauczania  Chrystusa  w  „rewo­lucji kulturalnej"  Mao Tse Tunga.

Nie  ma  powodu,  żeby  zalobbynie  uważać  rów­nież  mediów,  których  ogromna  dzisiaj  siła  stanowi  ilu­strację  naszej  tezy:  kiedy Kościół  przyjął  statuslobby,nietyle  przyjął  równość,   co  otworzył   drzwi   dla  religijnegostatusu  innychlobbies.Powtórzmy:  w  każdym  społeczeń­stwie  istnieje  pewien  centralny  kult  i  jeśli  pozycji  tej  niezajmie Kościół,  to zajmie ją jakieś innelobby.Naiwni liberal­ni  ideolodzy  albo  tego  nie  zrozumieli,  albo  świadomie  to  za­planowali.  W  ten  sposób  rozprzestrzeniła  się  nie  tylko  powszech­na obojętność,  sięgająca tak daleko, że Kościół i religia stały się przedmiotemdrwin  i  nienawiści,  lecz  powodująca również  uchylanie  się  instytucji  od  pod­jęcia ciążącego na nich obowiązku. Od czasów Soboru Kościół traci niezliczo­ne  rzesze  wiernych,   maleje  liczba  powołań  kapłańskich  i  kurczy  się  jegoobecność  w  sferze  kultury:  w  muzyce,  architekturze,  nauce. Jest  prześlado­wany  dlatego,  że  oddal  władzę  i  co  za  tym  idzie  -  zrzekł  się  swojej  misji(„Idźcie  więc  i  nauczajcie  wszystkie  narody,  udzielając  im  chrztu  w imię  Oj­ca i Syna,  i Ducha Świętego"). Oddanie władzy spowodowało jedynie, że szu­ka  nowego  partnera:  w  liberalnym,  zdesakralizowanym  społeczeństwie.  Bar­dzo  mylił  się  Romano  Guardini,  kiedy  po  wojnie  oznajmił:  oto  stało  sięmożliwe  odrodzenie  się  wiary  i  moralności  katolickiej!Jednakże  w  ciągu  ostatnich  trzydziestu  lat  sława  Soboru  nieco  wyblakła,nie  ulega bowiem  kwestii,  że  co poniektórzy  wykorzystują  go  dla  swoich  par­tyzanckich celów.  Krytycy Soboru  i jego idei reprezentują szerokie spektrum,pomimo  że  operujący  z  „centrali"  liberalni  księża  i  lewicowe  media  inicjująregularne  kampanie  przeciwko  „wstecznikom".  Dosyć  trudno  jednak  posta­wić  znak  równości  między  „integrystycznym"  biskupem  Lefebvrem  i  kardy­nałem  Ratzingerem,  jakkolwiek  obaj  krytykowali  poszczególne  uchwały  So­boru,  nową  liturgię,  tłumaczenie  mszału. 

Kiedy  arcybiskup  Nowego Jorku,kardynał John  0'Connor,  udostępnia  swoją katedrę bratu  w biskupstwie,  Au­striakowi  Alfonsowi  Sticklerowi,  żeby  celebrował  tam  tradycyjną  mszę  dlatysięcy  wiernych,  nie  można  mówić  o  „zacofaniu",  lecz  o  dbaniu  o  interesyreligijne   wiernych   wyznania   rzymskokatolickiego.   Wbrew  nostalgii   rzeszy   byłych  katolików,  katolicy  prawdziwi  w  głębi  serca  nie  podpisali  się  pod  tą„umową społeczną"  ani  pod  resztą  wypływających  z  niej  uchwał  soborowychoraz interpretujących  Sobór.  Widać to choćby po  tym,  że wierni  ci  opowiada­ją  się  za  Rzymem,  za  papieżem,  podczas  gdy  ich  przeciwnicy  często  brutal­nie  atakują  papieża,  zarzucając  mu  „zacofanie"  i  „reakcyjne  poglądy".  Wiel­ka  wojna XX wieku  toczy  się  więc  nadal  również  wewnątrz  Kościoła  i  nie  mawątpliwości,  która  strona jest  bliższa  właściwego  wyboru.  byłych  katolików,  katolicy  prawdziwi  w  głębi  serca  nie  podpisali  się  pod  tą„umową społeczną"  ani  pod  resztą  wypływających  z  niej  uchwał  soborowychoraz interpretujących  Sobór.  Widać to choćby po  tym,  że wierni  ci  opowiada­ją  się  za  Rzymem,  za  papieżem,  podczas  gdy  ich  przeciwnicy  często  brutal­nie  atakują  papieża,  zarzucając  mu  „zacofanie"  i  „reakcyjne  poglądy".  Wiel­ka  wojna XX wieku  toczy  się  więc  nadal  również  wewnątrz  Kościoła  i  nie  mawątpliwości,  która  strona jest  bliższa  właściwego  wyboru.*   **Tak  więc  z  grubsza  wygląda  sytuacja,  trzeba ją jednak  zdiagnozować  nie  tyl­ko w aspekcie  wewnętrznych problemów Kościoła,  lecz  i  w szerszym  kontek­ście,  w  tym  smutnym  okresie  ideologicznych  konfliktów.  Żyjemy  w  epoce,w  której  wielkie  instytucje  -  Kościół,  państwo,  rodzina,  wymiar  sprawiedli­wości,   uniwersytety,   świat  artystyczny  itd.   -  stopniowo  ulegają  rozpadowi.Cierpi  na  tym  ich  autorytet  i  maleje  szacunek  dla  siebie  samych.  Nowocze­sność  polega  między  innymi  na  tym,  że jesteśmy  świadkami  nowego  podzia­łu  władzy,  na  czym  cierpią  przede wszystkim  tradycyjnie  silne  instytucje. 

Niewiadomo  dokładnie,  dlaczego  instytucje  te  podupadają  -  podobnie jak  insty­tucje  rzymskie,  które  również  były  w  stadium  rozkładu,  kiedy  ustępowałymiejsca  z jednej  strony barbarzyńcom  z  północy,  z  drugiej  zaś  - misteryjnym religiom  południowo-wschodnim.  Stwierdzamy  w  ten  sposób  jedynie  podo­bieństwo,  nie  wyciągamy  wniosków  na  użytek  naszej  epoki.Rozpad  instytucji,  ich  słabnięcie pociąga za sobą zjawisko rozproszenia.Niektórzy  mówią  o  diasporze  Kościoła,  np.  Emile  Poulat,  francuski  badaczKościoła. Jego zdaniem Kościół posoborowy przetrzyma to,  co Yves  Congarnazwał  „kościelną  rewolucją  październikową"  (wszak  wielcy  buntownicy  teżumierają),  ale  nie  wystarczy  mu  już  sił  i  świadomych  celu  przywódców,  by­śmy  mogli  oczekiwać  „nowego  renesansu",  jak  chciał  Guardini.  Papież  zaj­muje  się  ostatnimi  bastionami,  jakie  są do  zdobycia,  głównie  ludźmi  młody­mi.   Ale   oni,   miliony   z   nich,   są  ofiarami   liberalnej   kultury,   narkotyków,Michela Jacksona  i  ogólnego  rozprzężenia.  Po  prostu  nie  istnieją dzisiaj  rze­sze,  które  można  by  było  poderwać  do  wyprawy  krzyżowej.  Tymczasem  za­grożona jest  również  zwykła  duchowa  integralność  człowieka,  w  którą  roz­liczne  trucizny  sączą  uniwersytety  i  media,  reklamy  i  sekty.Katolicka  „diaspora"  oznaczałaby zatem  nie  tyle  poszerzenie  dotychcza­sowej  uniwersalności,  co  rozproszenie,  rozmycie  w  świecie  obcych  „warto­ści",  w  każdym  bądź  razie  osłabienie,  poczucie  braku  silnego  centrum.  Wie­lu    zwiedzionych    hasłami    twierdzi,    że    papiestwo    się    przeżyło,    bow   demokratycznym   świecie   stanowi   ono   właściwie  jedyny   autokratycznysystem,  dyktaturę.  W  średniowieczu  także  dało  się  słyszeć  podobne  śmiesz­ne  oskarżenia,  wystarczy wspomnieć  propozycję  Marsyliusza  z  Padwy,  by  pa­pież  był ni mniej,  ni więcej tylko cesarskim urzędnikiem i żeby głowa Kościo­ła zmieniała się  okresowo. 

Po  Soborze  również  pojawił  się  pomysł pełnegoreligijnego  ekumenizmu  (oczywiste  kopiowanie ONZ),  wedle  którego  głów­ny  urząd  sprawowaliby  kolejno:  papież,  mufti,  tybetański  lama,  naczelny  ra­bin  itd.  Ugodziłoby to  w samą istotę Kościoła  i  doprowadziło jedynie do  de­mokratycznej  anarchii.  Widzimy jednak,  że  dzisiaj  poważni  myśliciele,  tacyjak  Paul  Ricoeur i  Marcel Gauchet,  oznajmiają,  że przeżyła się również samademokracja  i  należałoby  wypracować  nowy  system  zasad,  w  którym  możliwebyłoby  rzeczywiste  respektowanie  woli  ludu.Powiedzmy  raz  jeszcze,  że  pomimo  trwania  papiestwa,  diaspora  wydajesię  faktem,  a  nawet  znajduje  się  w centrum  uwagi.  Na  Zachodzie  stykam  sięz  bardzo wieloma  grupami,  których  członkowie,  jakkolwiek  nie  odchodzą odswojego  rzymskiego  pnia,   to  jednak  sami  organizują  swoje  życie  religijne,swoje  kontakty  i  filozofię,  znajdując  usprawiedliwienie  dla  swoich  poczynań  w  tym,  że  Sobór  każdemu  daje  takie  uprawnienia  i  że  biskupi  zajmują  się  ra­czej  polityką  i socjologią aniżeli nauczaniem,  dyscypliną i  kondycją duchową.Jeśli  zresztą  pojawi  się  taka  grupa,  to  inne  środowiska  za  bardzo  nie  prote­stują,  bo  niemal  nie  widzi  się  i nie czuje  w takich  sytuacjach  ręki  Rzymu.  Po­wszechna  jest  opinia,  że  osłabiona  centrala,  Watykan,  przychylnie  traktujetakie  nowe  grupy,  bo  one  przynajmniej  nie  sprawiają  kłopotów,  nie  szukająokazji do krytyki.  We Włoszech, Argentynie,  Stanach Zjednoczonych,  Belgii,Francji  i  wielu  innych  krajach,  istnieją  dziś  takie  trzymające  się  zasad  wiarygrupy  katolickie,  które  są  wierne  papieżowi,  studiują  encykliki,  historię  Ko­ścioła - a jednocześnie stosunki społeczne,  sytuację młodzieży i jej  potrzeby.Mowa jest  zatem  o  zdrowym  zjawisku,  należałoby  tylko  uważać,  żeby  ta­ka  stopniowo  usamodzielniająca  się  grupa  nie  wypracowała  sama  dla  siebieodrębnego  systemu  i  żeby  nie  powstała  w  ten  sposób  jakaś  półoficjalna  re­formacja.  Zycie  religijne  stymu­lowane    jedynie    od    wewnątrzszybko  odrzuca  ciężary  związanez   przynależnością   do   centralii  jej  prozaiczne  uwarunkowania.Można  wówczas  stworzyć  sektę,a  później  jakąś  inną  religię,  jakiśnowy  anty-Kościół.  Zjawisko  toma  niezwykłą  dynamikę  w  Sta­nach  Zjednoczonych,  gdzie  cen­tralny  Kościół  nigdy  nie  istniałi  gdzie  pod  wpływem  reformacjidzień  po  dniu  powstają  nowe  „kongregacje":  dla  kobiet,  dla  kolorowych,  dlamłodych,  przez  co  rodzi  się jakiś  inny,  synkretyczny  światopogląd. 

Tak  zda­rzyłoby  się  zapewne  w  ostatnich  wiekach  Cesarstwa  Rzymskiego,  gdyby  niepojawili  się  tacy  wybitni  ludzie,  jak  św.  Ambroży  i  św.  Augustyn,  a  na  tronienie  zasiadł  Konstantyn,  który  potrafił  ułożyć  i  rozwiązać  to  równanie:  tylkojednolity  Kościół jest  w  stanie  scalić  rozpadające  się  cesarstwo.Dzisiaj  nie  ma Ambrożego,  Augustyna,  Konstantyna  czy papieża  Grzego­rza,  to  zaś,  co jest,  to  ogarniająca  glob  ideologia demokracji,  w której  kłębiąsię  małe  autorytety,  mali  polityczni  gracze  i  fałszywi  prorocy  religijni,  dbają­cy  jedynie  o  własny  interes.  Ci  z  radością  powitaliby  diasporę,  bo  wówczas  Rzym  nie  byłby  w  stanie  funkcjonować  jako  główny  autorytet  moralny.  Towłaśnie  nazywa  się  dziś  „religijną  demokracją".  Owi  łowcy  korzyści,  którzymałym  nakładem  sił  i  środków  w  dziedzinie  etyki  i  filozofii  obsadzili  pozy­cje  quasi-dyktatorów,  jako  oficjalni  mediatorzy  w  sporze  Kościół-społeczeń-stwo,  nie  przepuszczą  żadnej  okazji,  by  podkreślić  w  mediach  swoje  znacze­nie.  Grozi  nam rozłam,  schizma w Kościele. Pomimo  wszystko jest  historycznie  niemożliwe,  żeby  religijność jako  ta­ka  została  z  duszy  człowieka  wyeliminowana.  Nie  jest  też  prawdopodobne,żeby  pieniące  się  pogańskie  idee  wypełniły  pustkę,  jaka  powstała  w  wynikuowej  umowy  społecznej.  Są  one  raczej  symptomami  zwykłej  rozpaczy,  prze­jawami  aktywności  intelektualnej  i  dotykają jedynie  malej  części  elity.W  tej  prognozie  religijnej  ważnym  czynnikiem jest  również  fakt,  że  osłabie­nie,  o którym  mowa, jest procesem  dotyczącym jedynie  Zachodu,  a zatem jegogłówna przyczyna  tkwi  być może  w tym,  że  wiele  obiecujące  dogmaty  liberalne­go  społeczeństwa  odwracają  uwagę  od  religii  i  transcendencji.

  To  zapewne  tłu­maczy,  dlaczego  tacy  wybitni  myśliciele jak  Mircea  Eliade  i  Carl  Gustav Jung,Rene  Guenon  i  Martin  Heidegger,  z  jednej  strony,  gnieżdżą  się  na  obrzeżachchrześcijaństwa,  z  drugiej  zaś  -  zgłębiają  nauki,  znane jako jego  rywalki.  Podą­ża  za  nimi  duża  liczba  zachodniej  młodzieży  i  być  może  ich  wpływowi  przypi­sać  należy  też  fakt,  że  w  Burgundii,  w  kulturalnym  i  religijnym  centrum  Euro­py,  gdzie  swego  czasu  budował  kościoły  i  wygłaszał  kazania  św.  Bernard,  dzisiajdziałają   klasztory   obrządku   tybetańskiego,   mające   wielu   chętnych,   którzyw  czasach  Cluny  poszliby  za  swoim  chrześcijańskim  powołaniem  zakonnym.  Wiele  czynników  zatem  należy  uwzględnić,  żeby  postawić  tezę:  Kościółkatolicki  wydaje  się  słabnąć,  ale  ludzka religijność,  która została bez mistrza,nadal jest  spragniona  wiary  i  prawdy.  To  wina  -  i  błąd  -  tych,  którzy już  oddziesięcioleci  zamiast  wiary  dają  ludziom  do  ręki  kamienie,  naiwnie  sądzącbyć  może,  iż  epoka  ta  nie  czeka  na  wiarę,  lecz  na  mgliście  zarysowaną  spra­wiedliwość  społeczną.

  Tak  w  każdym  razie  głoszą  liczni  kaznodzieje  w  błęd­nym  przekonaniu,  że  ludzkość  przechodzi  przemianę   (stąd  popularnośćTeilharda  de  Chardin),  że  zmienia  między  innymi  religię,  że  chce  stworzyćglobalny  humanizm  i  religijny pluralizm.  Te  fałszywe  nauki  wszędzie już jed­nak  ponoszą  fiasko,  a  ich  strzępy  zatykają  autentyczne  źródła  wiary.Kryje  się  w  tym  wszakże  niebezpieczeństwo,  bo  i  dziś  - jak  zawsze  -  ist­nieją  religie  dynamiczne,  systemy  religijne  i  ideologie,  które  czekają  na  to,żeby  swoich  (religijnych)  rywali,  a  wśród  nich  przede  wszystkim  katolicyzm,osłabić  i  zneutralizować.  Taką  ideologią  był  komunizm,  dzisiaj jest  nią  libe­ralny  humanizm  i  religia  mahometańska.  Nie jest  naszym  zadaniem  poświę­cać  im  w  tym  miejscu  więcej  uwagi,  możemy jedynie  stwierdzić,  że  nie  dzia­łają  one  w  duchu  „pluralizmu",  że  uważają  go  za porażkę  Rzymu,  nie  zaś  za„nową  myśl"  Watykanu.  Czyli  że  bardzo  dobrze  wiedzą,  iż  bez  władzy  niemożna  kierować  ludźmi  i  że  wiernym  trzeba  też  dać  nadzieję  na  zwycięstwo.Właśnie  tej  nadziei  brakuje  dzisiaj  w  szerokich  kręgach  katolików.  Przy­zwyczajono  ich  do  tego,  że  w  „nowym  świecie"   (pluralistycznym,  humanistycznym,  nieskończenie tolerancyjnym)  „triumfalizmem" byłoby dążenie doodzyskania  centralnej   pozycji.   Nie  tylko  dążenie,   ale  nawet  wspominanie  o  tym.  Natomiast  inne  ideologie  i  religie  robią  to  otwarcie,  często  agresyw­nie,  dla  nich  perspektywa  zwycięstwa  stalą  się  bliższa,  ich  możliwości  znacz­nie  się  poszerzyły. 

Zaakceptowano  na  przykład,  że  w  Rzymie  powstał  wspa­niały,    piękny   meczet   na   chwałę   Allaha,    głównie    z   pieniędzy   Arabii Saudyjskiej,  a  więc  ortodoksów,  ale  na  obszarze  islamskim  nie  wolno  budo­wać  kościołów  chrześcijańskich.  Naiwnością byłoby przypuszczać,  że  muzuł­manin,  protestant,  żyd,  hinduista  docenia  fakt,  iż  Kościół  wyciągnął  do  nie­go  prawicę.  Jak  pisał  po  Soborze  rabin  Berkowitz  z  Chicago,  jest  to  oznakasłabości.  Żydzi  do  tej  pory  „triumfowali"  nad  swoimi  przeciwnikami  i  prze­śladowcami  i  teraz  też  nie  potrzebują  „dialogu".  Nawet  bliscy  katolicyzmo­wi   anglikanie   odrzucają  propozycję   pojednania   (wielu   ich   księży  przeszłow  ostatnich  latach  na  katolicyzm),  a  kierujący  oficjalnym  dialogiem  po  obustronach  nie  są  w  stanie  uzgodnić,  co  ich  dzieli.  Weźmy  choćby  wspólnotęz  Taize  we  Francji:  od  dialogu  rozpoczęło  się  to  rokujące  wielkie  nadziejespotkanie   katolików   i   protestantów,   ale   potem   dialog   się   urwał,   a  jedenz  przywódców  tej  grupy,  Max  Thurian,  został  katolikiem. 

Niech  to  wszystkonie  odbiera  nikomu  odwagi,   ale  przyznajmy,   słowo  „dialog"  nie  jest  środ­kiem  magicznym,  jedna  ze  stron  musi  ustąpić.  Tylko  która?Skoro   istnieją   takie   bariery   między   religiami   chrześcijańskimi   -  patrzrównież  problemy  Rzymu  w  stosunkach  z  Moskwą  -  to  jakaż  mroczna  rysu­je  się  przyszłość,  kiedy  to  chrześcijaństwo  „pojedna  się"  z  laickim  humani­zmem?  Ten  ostatni  awansował  dziś  do  rangi  światowej  religii,  nauczają  gow  szkołach  (oczywiście  pod  innym  szyldem),  uważany jest  za  neutralny,  a  za­tem  za  nieszkodliwy  i  tolerancyjny.  Wystarczy jednak  przeczytaćManifest  hu­manistycznyczy  deklaracje  paryskiego  Koła  Voltaire'a,   by  wiedzieć,  jak  za­wzięta    może    być    nienawiść    wobec    chrześcijaństwa.     Człowiek    nieoczekiwałby  zawieszenia  broni,  gdyby  Rzym  nie  zasługiwał  na  to,  by  wśródjego  księży  i  teologów  sformować  „piątą  kolumnę"  pod  przewodem  -  jak  toma  miejsce  ostatnio  i  datuje  się  od  Soboru  -  takich  postaci  jak  Hans  Kiing,Schillebeeckx,  Gaillot, Charles Curran, McBrien,  Drewermann czy niektórzypołudniowoamerykańscy  księża  z  kałasznikowami  w  ręce.I  to  także  składa  się  na  obraz  dzisiejszego  Kościoła,  przynależy  do  niego,podobnie  jak  dwa  tysiące  lat  temu  rzymskie  igrzyska  cyrkowe.  Wówczas  jed­nak  jądra  chrześcijańskiej  religii  bronili  wybitni  ludzie  i  święci  -  jako  wiary,jako  filozofii  i  jako  instytucji.   Pogrążanie  się  w  nostalgii  to  jednak  niepo-trzebna  strata  czasu,  ponieważ,  jak  podkreślaliśmy,  Kościół  nie jest  w  stanieuwolnić  się  z  więzów  umowy  społecznej  i  oddaje  pole  modernizmowi  na  wa­runkach  przeciwnika. 

Zachodnia  ideologia  naszej  epoki  jest  wroga  instytu­cjom,  preferuje  rozdrobnienie,  a  w  imię  dialogu  inicjuje  kampanie  przeciw­ko  sakralnej  tradycji.  Formułując  to  inaczej,  można powiedzieć,  że  triumfujewrażliwość  protestancka,   bo  przecież  reformacja,   od  Lutra  po  groteskowesekty  amerykańskie  (telewizyjni  ewangeliści  itd.),  głosi  ciągłą  odnowę,  na­wet  wówczas,  gdy jej  hasło  brzmi  „Z  powrotem  ku  Ewangelii!".  W  żadnymrazie nie wolno  reformacji  lekceważyć,  ale nie  wypada też zapominać,  że  z  tejgleby  wykiełkowała  demokracja  i  że  pluralizm  nieszczególnie  sprzyja  podsta­wowym   zasadom   religii   rzymskokatolickiej.    Dialog   -   owszem,caritas   -w  każdym  razie,  ale  drobiazgowa  analiza  doktryny partnera  dialogu  i  niestru­dzone,  otwarte  głoszenie  racji  Kościoła  muszą  zarazem  być  samoobroną.

Pismo Poświęcone Fronda nr 21-22

TOMAS MOLNAR

Tłum. ELŻBIETA  CYCIELSKA

Tekst jest  rozdziałem  książki

Szdzadvegi  merleg[Bilans  u  schyłku  wieku],Wyd.  Kairos,  Budapest  1998.