18 maja odbyła się kolejna rozprawa sądowa przeciwko Joannie Najfeld, wytoczona przez Wandę Nowicką, urażoną sformułowaniem „aborcyjna lobbystka” i posądzaniem o bycie sponsorowaną przez proaborcyjne środowiska. Było to już trzynaste posiedzenie, bo Nowicka regularnie nie stawia się w sądzie. Nie inaczej było tym razem – rozprawa odbyła się w obecności jedynie pełnomocnika feministki. Nie mogą w nich uczestniczyć osoby postronne – na życzenie oskarżycielki posiedzenia sądu odbywają się za zamkniętymi drzwiami.

 

Najfeld nie może również udzielać żadnych informacji dotyczących przebiegu rozpraw. Za złamanie tego zakazu publicystce grozi do trzech lat więzienia. Dlatego w rozmowie z portalem Fronda.pl oskarżona dziennikarka nie ujawnia żadnych szczegółów. Dziękuje jedynie za zainteresowanie jej sprawą i prosi o dalsze modlitewne wsparcie.

 

Nie trudno jednak domyśleć się jakie tak naprawdę motywy kierują Nowicką. Przecież gdyby faktycznie poczuła się urażona sformułowaniem „aborcyjna lobbystka”, raczej zależałoby jej na szybkim zakończeniu sprawy i ukaraniu winowajczyni. Tymczasem, notorycznie nie przychodząc na posiedzenia sądu daje nader wyraźne świadectwo swojego stosunku do sprawy. Czy w całym tym pozwie nie chodziło aby o dręczenie publicystki?

 

Najfled nie jest jedyną dziennikarką wyłamującą się ponad ostro wycyzelowane normy poprawności politycznej, która „ma proces”. Przeciw dziennikarzom choćby „Gazety Polskiej” złożono kilkadziesiąt pozwów. W większości oskarżycielem jest jeden koncern medialny, nie trudno domyślić się który. Sama Dorota Kania, publicystka tego tygodnika, ma takich procesów kilkanaście. W ubiegłym tygodniu, na zorganizowanej przez studentów polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego konferencji o obliczu współczesnych mediów, publicystka przyznała, że takie ciąganie po sądach dziennikarzy jest działaniem, które ma jasno określony cel – nieważne czy sprawa będzie wygrana, czy nie, ale  do najprzyjemniejszych nie należy stawianie się na odkładanych w nieskończoność rozprawach sądowych.

 

- Rozprawa Joanny Najfeld jest bezprecedensową sprawą – komentował obecny w Sądzie Okręgowym w Warszawie Marek Jurek. Prezes Prawicy Rzeczpospolitej w rozmowie z portalem Fronda.pl wskazał także na proces księdza Marka Gancarczyka. - Już ta sprawa niosła ryzyko, że ludzie, którzy występują w obronie tradycyjnych wartości uznawanych przez polskie prawo, takim jakim jest życie ludzkie od samego poczęcia, będą ścigani za krytykę ruchu aborcjonistycznego i jego działań – komentował marszałek.

 

I nie ukrywajmy, że nie chodzi tylko o ściganie za krytykę ruchów aborcyjnych. Krytykę, do której każdy z nas ma przecież prawo. Sprawa ks. Gancarczyka czy Joanny Najfeld ewidentnie dowodzi tego, że przedmiotem wściekłości aborcyjnego lobby nie jest ich krytykowanie samo w sobie, ale po prostu nazywanie rzeczy po imieniu. Czyż nie jest tak, że redaktor „Gościa Niedzielnego” czy konserwatywna publicystka zwyczajnie wyłamali się z obowiązujących, choć nigdzie niepisanych, zasad political correctness? Przecież o aborcji mówili otwartym tekstem – że jest zabijaniem dziecka, nie zaś, jak preferują mainstreamowe media, zwykłym „zabiegiem” czy „spędzeniem płodu”. Nomenklatura ludzi, dla których życie jest wartością od samego poczęcia aż do naturalnej śmierci zwyczajnie nie wpisuje się eufemistyczną retorykę stosowaną przez homo-aborcyjne środowiska. Za to należy się kara.

 

Kolejną rzeczą, która budzi zdumienie jest opieszałość w postępowaniu wymiaru sprawiedliwości, który zamiast zająć się realnymi problemami, marnuje czas orzekając w sprawie, której końca nie widać. Sprawie, za którą płacimy my wszyscy - podatnicy.

 

Ale czyż nie o to właśnie chodzi całemu lobby aborcyjno - homoseksualnemu? Każda taka sprawa, jak choćby ta Joanny Najfeld, to krok milowy dla środowisk LGTB. Kropla drąży skałę nie siłą, z jaką nań pada, ale częstotliwością padania. Tęczowe środowiska zaczynają coraz wyraźniej formułować swoje postulaty.

 

We wtorek do sejmu trafił przygotowany przez SLD projekt ustawy o legalizacji związków partnerskich. Sęk w tym, że takie związki w Polsce są już legalne – nikt nikomu nie zabrania mieszkać z kim chce. O co więc chodzi homoseksualistom?

 

O przywileje i uprawnienia jakie przynależą się normalnym małżeństwom, a więc najpierw o uznanie tworu, którego nie ma, stąd napiszę w cudzysłowie - „homomałżeństwa”, a następnie przyznanie mu prawa m.in. do adopcji dzieci. Krystian Legierski, lider homoseksualistów, przyznaje to otwarcie.

 

- Czy się to komuś podoba, czy nie, ta liczba będzie rosła. Oczywiście także naszym celem jest doprowadzenie do prawa do adopcji. Żadnej Ameryki pan nie odkrywa – mówił Legierski w rozmowie z Tomaszem Terlikowskim we wtorkowym programie TVP Info.

 


Homop-aborcjne lobby wreszcie odkrywa swoje karty i stawia sprawę jasno. Nie chodzi o żadne legalizacje, chodzi o uprawnienia, których domagają się ludzie, którzy nie potrafią zrozumieć, że przywileje wynikają z obowiązków. Legierski przekonywał, że oczywiście „nie stanie się to wbrew woli Polaków”.

 

- Dlatego to jest sprawa, która wymaga solidarności ze strony nas wszystkich – komentuje Marek Jurek. Okazji, aby wyrazić tę solidarność będzie wiele. Choćby 29 czerwca, na 14. już rozprawie przeciwko Joannie Najfeld...

 

Marta Brzezińska