Robert Gwiazdowski (Centrum im. Adama Smitha): Dzisiejszy szczyt ws. zmian traktatu UE nie jest żadną porażką. Jako odbiorcy wiadomości jesteśmy ciągle straszeni. Powtarza się sytuacja z 2008 r., kiedy politycy, wraz z wyborcami, byli straszeni przez sektor finansowy, że koniecznie musi on zostać zbailoutowany [uratowany przed upadłością - przyp. red.], bo inaczej dojdzie do tragedii. Politycy jak szaleni drukowali dolary, euro, funty. W ciągu trzech lat zadłużenie państw gwałtownie rosło, a okazuje się, że trzeba zbailaoutować następne banki - tym razem europejskie. Drukowanie pieniędzy to droga donikąd, więc straszenie, że gdy nie wydrukujemy pieniędzy, dojdzie do jakiegoś nieszczęścia, trąci paranoją. Jak mogłoby dojść do nieszczęścia, jeżeli nie będą drukowane świstki papieru, nie będące środkami płatniczymi? To oznacza, że politycy kompletnie nic nie rozumieją albo - jak to ma miejsce od 65 lat - polityka i finanse jadą na jednym koniu, a podatnicy na osiołku i nie mają żadnego wpływu na to, co się dzieje.

 

Jesteśmy widzami pewnego politycznego teatru. Tak naprawdę nie wiemy o czym politycy gawędzili przy wystawnej kolacji. Nie wiemy, jakie były kuluary rozmów, w wyniku których David Cameron postawił veto. Nie wiemy czy jest to veto ostateczne, czy Cameron w dalszym ciągu negocjuje. Być może w toku dalszych negocjacji osiągnie jakiś kompromis. Co oznacza w tym przypadku kompromis? Ile podatnicy będą musieli w przyszłości zapłacić. Zaklinanie, że Europejski Bank Centralny musi zbudować most finansowy, wziąć na siebie odpowiedzialność, ale skąd ma wziąć - w takim układzie - środki? Musi wydrukować euro. Nie ma żadnych pieniędzy w skrytce Europejskiego Banku Centralnmego, które leżą poukładane i czekają aż ktoś je dostarczy do różnych państw. Obecnie bank skupuje obligacje greckie, włoskie ale sprzedaje swoje własne, które kiedyś będzie musiał wykupić, czyli - prędzej czy później - będzie musiał wydrukować euro! A przecież od drukowania euro nie będzie lepiej, a - w dłuższej perspektywie - czasu gorzej. 

 

David Cameron broni suwerenności decyzyjnej Wielkiej Brytanii i wcale mu się nie dziwię. Dziwię się Donaldowi Tuskowi, że uznał, że jedynym wyjściem jest stanie przy boku Niemiec. Nie mam nic przeciwko Niemcom - wielokrotnie powtarzałem, że powinniśmy współpracować - ale współpraca nie może opierać się na przeświadczeniu, że gospodarka zależy tylko i wyłącznie od Niemiec. To równie błędne myślenie, co te z czasów PRL, gdy uważano, że musimy być zależni od Związku Radzieckiego. Polska gospodarka musi zależeć od tego, co dzieje się w Polsce, polskich przedsiębiorców, tempa wzrostu gospodarczego i tego, jak są opodatkowani. Tusk uważa, że powinniśmy zrezygnować ze swojej suwerenności podatkowej i zgodzić się, żebyśmy mieli takie same podatki, jak Niemcy. W takiej sytuacji, czym będziemy konkurować z niemieckimi przedsiębiorcami? 

 

Sytuacja jest dynamiczna, ale jedno jest pewne: strefy euro w kształcie, w której istaniała do tej pory nie da się uratować. Europa zarzuciła strategię lizbońską, która mówiła o potrzebie liberalizacji rynku i tak naprawdę poszła w innym kierunku: przeświadczenia, że to rynki finansowe zapewnią nam dobrobyt. A przecież nie zapewnią.

 

Not. Aleksander Majewski