„Stworzyliśmy to pismo dla ludzi, którzy nie tylko „serca mają po lewej stronie”, ale także zwykli używać lewej półkuli mózgu – tej odpowiedzialnej za analityczne myślenie, logiczne wnioskowanie, mówienie i pisanie. W epoce infantylizacji świata obstajemy przy przekonaniu, że polityka jest zajęciem dla ludzi dorosłych. W czasach tabloidyzacji życia publicznego mamy ambicję stworzyć miesięcznik, który mówiłby poważnie o poważnych sprawach” - pisała we wstępniaku redaktor naczelna Agnieszka Wołk-Łaniewska. "Przyszłość po lewej stronie wiąże się z Sojuszem" - dodaje naczelna w tekście obok uśmiechniętego Leszka Millera. Pismo ma również walczyć o prawa człowieka. Jednym z wojowników o te prawa będzie Marek Barański, twarz dziennika telewizyjnego w stanie wojennym. „To wygląda jak gorzki żart, że Barański dziś kogokolwiek poucza w jakiejkolwiek sprawie” - pisze, uwaga, „Gazeta Wyborcza”, która w pełnym patetycznych słów tekście uderza w komunistycznego propagandystę.

 

„Otóż Marek Barański to symbol najbardziej obmierzłego dziennikarstwa - o ile to w ogóle można nazwać dziennikarstwem - Polski Ludowej. Zgodził się prowadzić "Dziennik Telewizyjny", czyli główne narzędzie propagandy PRL, w stanie wojennym. Bo - jak opowiadał "Gazecie" - partia na niego liczyła. DTV to nie był produkt dziennikarski, materiały powstawały poza studiem: w Komitecie Centralnym PZPR i MSW przy Rakowieckiej. A Barański ochoczo - sam to przyznaje - dawał im swoją twarz. To właśnie Barański realizował w telewizji stanu wojennego "Rozmowę braci", czyli sfałszowaną przez SB rozmowę braci Wałęsów. Sam Barański przyznał, że tę rozmowy pilotowały: Biuro Polityczne i Komitet Centralny PZPR, MSW i MO. Barański: "To, co robiliśmy, niewiele miało wspólnego z normalnym programem telewizyjnym, a nasza praca z pracą autorską". „Trzeba było mieć oko i słuch, żeby rozumieć w danym momencie ważną rację polityczną i być w tę rację zaangażowanym" - mówił Barański, który 10 lat temu powiedział również Ewie Milewicz z „GW”: "Zwalczałem waszą propagandę i w pewnym sensie nadal to robię. I jestem skuteczny". Jednak według naczelnej nowego pisma lewicy, Barański „pracował dla Polski” i "ciągnie się zanim absurdalny mit, że w stanie wojennym prowadził dziennik w mundurze".


Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Leszek Miller jest gwarantem powrotu na salony postkomunistów i funkcjonariuszy bolszewickiego reżimu. Chyba nikt poważny nie wątpi w to, że Miller nie przestał być przedstawicielem czerwonego betonu, który ma rodowód w głębokim PRL-u. Jednak nie jest to powodem, dla którego „GW” zdecydowała się uderzyć w Millera. „Gazeta Wyborcza” postanowiła skrytykować nowy miesięcznik lewicy i jego kierownictwo bo Miller jest zagrożeniem dla Janusza Palikota, który został namaszczony na mesjasza lewicy. Od długiego czasu można zaobserwować ten trend w „GW”. Podejrzewam, że jawne poparcie Kiszczaka dla Millera i opowiedzenie się przeciwko Palikotowi spowodowałoby, że „GW” zapominałaby na pewien czas o „człowieku honoru”. Niestety Janusz Palikot ma za swoimi plecami osobę jeszcze mocniej kojarzoną z komunistycznym aparatem i tłumieniem wolności słowa oraz praw człowieka: Jerzego Urbana. To jednak „Gazecie Wyborczej” nie przeszkadza. Ba, podejrzewam nawet, że gdyby Barański znalazł się na pokładzie wesołej gromadki Palikota, to nikt nie przypominałby mu o przeszłości. Niestety Barański postawił na złego konia. Jednak nic straconego. Barański pasowałby jak ulał do celebrytów od Palikota z „Nie” oraz „Faktów i Mitów”. Alternatywa dla Millera zawsze istnieje…


Łukasz Adamski