"Do jednego z lokali wyborczych wtargnął bandyta z tatuażami i próbował wyrwać mi identyfikator. Jego koledzy, którzy stali kilka metrów dalej, pokazywali, co mogą mi zrobić" - mówi Małgorzata Gosiewska, posłanka PiS będąca członkiem misji obserwacyjnej pierwszej tury wyborów w Gruzji.

O tym, że wybory prezydenckie w Gruzji mogą być zagrożone fałszerstwami mówiło się nie od dziś. Napięta sytuacja społeczna, dwa silnie zwalczające się obozy polityczne i możliwość ingerencji ze strony Rosji. Jak się okazało, praca obserwatorów była wyjątkowo ciężka.

"Było też wiele niebezpiecznych sytuacji. Sami - jako obserwatorzy - czuliśmy się zagrożeni. Baliśmy się o swoje życie. Do jednego z lokali wyborczych wtargnął bandyta z tatuażami i próbował wyrwać mi identyfikator. Jego koledzy, którzy stali kilka metrów dalej, pokazywali, co mogą mi zrobić. Takich sytuacji Gruzini doświadczają codziennie. Proszę sobie wyobrazić, pod jaka presją idą do urn wyborczych" - mówiła Gosiewska na łamach PR24.

Pomimo, że Gruzja od lat stara się o członkostwo w Unii Europejskiej i prowadzi działania zbliżające ją "do zachodu" to jednak nawet przy tak ważnych wydarzeniach jak wybory prezydenckie zdażają się błędy, których nie da się wytłumaczyć inaczej jak - fałszowanie.

"Tak. Byłam w rejonie, który zamieszkiwała mniejszość azerska. Jest wymóg, że w miejscach, gdzie przebywa dana mniejszość, spis wyborców powinien być w języku tych mniejszości. A był napisany po gruzińsku. Obywatele się w tym pogubili, co wykorzystali agitatorzy, którzy narzucali im, na kogo mają głosować. Dochodziło również do kupowania głosów, w co zaangażowano nawet dzieci. Towarzyszyły im grupy zbirów" - podkreślała polityk PiS.

mor/PR24.pl/Fronda.pl