Peggy Noonan

Ludzie na szczytach władzy postrzegają ludzi na dole drabiny społecznej jak obcych, których dziwaczne emocje muszą starać się kontrolować.

Rozmawiałam ostatnio ze znajomym niemieckiej kanclerz Angeli Merkel. Rozmowa szybko zeszła, jak ostatnio wszystkie rozmowy o kanclerz Merkel, na jej decyzje dotyczące imigracji. W ubiegłym roku, kiedy do Europy zaczęły docierać coraz większe fale imigrantów i uchodźców z krajów islamskich, pani Merkel, działając jednostronnie, ogłosiła, że Niemcy przyjmą zdumiewająco wysoką liczbę imigrantów, czyli 800.000

To zostało oczywiście przyjęte jako zaproszenie i w kraju pojawiło się ponad milion przybyszów, a rezultatem był wybuch powszechnej złości z powodu popełnianych przez nich przestępstw, braku chęci do asymilacji oraz zagrożenia terroryzmem. To, że twarda, mocno stąpająca po ziemi kanclerz Merkel podjęła taką decyzję, stanowi zagadkę. Jest to decyzja wyjątkowo romantyczna, świadcząca o wyidealizowanym poglądzie na ludzkość i na historię, w której w rzeczywistości więcej jest ofiar wojen i prześladowań, niż przypadków pokojowej, osiadłej egzystencji.

Znajomy pani Merkel westchnął i zgodził się ze mną. Zostać całkowicie zaskoczonym przez niepohamowany żywioł to jedno, a zaprosić najeźdźców to coś zupełnie innego! Ale według owego znajomego pani kanclerz działała z pobudek idealistycznych. Jako dorastająca w NRD córka luterańskiego pastora, Merkel odczuwa naturalne współczucie dla wszystkich, którzy czują się zmarginalizowani i prześladowani. Ponadto próbuje ona w XXI wieku stworzyć przeciwstawne przesłanie dla wielkich przewin Niemiec w XX wieku. Po historycznej skazie nazizmu, po prześladowaniach i mordowaniu mniejszości ma nastąpić moralne zwycięstwo i otwarcie na wszystkich wypędzonych. To jest główna motywacja, powiedział ów znajomy.

To było nawet całkiem dobre wyjaśnienie. Ale z tą decyzją jest jeden fundamentalny problem, który teraz nęka cały Zachód. Pani Merkel złożyła całe brzemię tej wielkiej kulturowej zmiany nie na barki swoje i sobie podobnych, tylko na barki zwykłych ludzi, którzy teraz bezpośrednio doświadczają jej skutków, nie mając szczególnej ochrony, pieniędzy czy znajomości. Pani Merkel i jej gabinet, media i cały kulturowy establishment, tak zachwycone jej decyzją, nie zostały w najmniejszym stopniu dotknięte jej skutkami i prawdopodobnie nigdy nie będą.

[...]

***

Tak więc obserwujemy to wszędzie: elity odcinają się od niższych warstw, niezbyt poczuwając się do lojalności czy wspólnoty z nimi. Ta tendencja rozprzestrzenia się we wszystkich ośrodkach władzy na Zachodzie. U jej podstaw leży nie tylko odcięcie czy odseparowanie się, ale także brak zainteresowania dla życia własnych rodaków, tych, którzy „nie wiedzą, gdzie stoją konfitury” i którzy czują się opuszczeni przez egoistycznych, ale szaleńczo pragnących uchodzić za szlachetnych i pełnych dobroci liderów.

Wall Street, niegdyś kuźnia polityków wielkiego formatu, produkuje teraz ludzi ledwo zasługujących na miano obywateli. Dyrektorzy generalni pochłonięci są doraźnym myśleniem o cenach akcji i zyskach kwartalnych. Nie uważają, że powinni angażować się w dobro jakiejś „Ameryki”. Według nich samych powinni myśleć globalnie i przede wszystkim zaspokajać oczekiwania akcjonariuszy.

W Dolinie Krzemowej nie dyskutuje się zbyt często o „interesie narodu”. Tam hołdują wyższym, bardziej abstrakcyjnym i globalnym wartościom. Nie chodzi o Amerykę, chodzi o… no cóż, przypuszczam, że według nich samych chodzi im o „przyszłość”.

[...]

Na mojej wysepce Manhattan obserwuję, jak potomkowie globalnej elity biznesu wzajemnie poślubiają się i osiedlają się w Londynie, Nowym Jorku czy Bombaju. Wysyłają dzieci do tych samych szkół i są wyczuleni na wszystkie wyróżniki przynależności do klasy uprzywilejowanej. Te elity z Bombaju czy Manhattanu nieczęsto poczuwają się do lojalności wobec zwykłych, zmagających się z życiem ludzi w ich własnych krajach. Tak naprawdę obawiają się ich i na wszelkie sposoby starają się ukryć przed nimi swoje bogactwo i światowe sukcesy.

Bogactwo wyobcowuje, a posiadanie władzy dodatkowo oddala od doświadczeń zwykłego życia. To w dużym stopniu znak naszych czasów. Nasze elity rezygnują z idei, że przynależą do jakiegoś kraju, że spoczywa na nich odpowiedzialność, że powinny być lojalne wobec własnego narodu albo przynajmniej żywić do niego podstawowy szacunek.

[...]

Tak więc ta izolacja elit przynajmniej po części jest świadomą decyzją. To zwyczajna i sprytna samoobrona. Przynajmniej w taki sposób można zadbać o siebie i o swoich.

źródło:http://www.wsj.com/articles/how-global-elites-forsake-their-countrymen-1470959258

Tłumaczenie: Euroislam.pl

https://euroislam.pl/jak-globalne-elity-porzucily-wlasnych-rodakow/