Współczesna w większości kawiorowa lewica udaje, że nie wie, że Orwell był lewicowcem. A był on przecież lewicowcem wręcz wzorcowym. Za swoje socjalistyczne ideały, tak jak je rozumiał on, a nie lewicowy mainstreem, był gotów nie tylko narażać życie na wojnie domowej w Hiszpanii, gdzie cudem przeżył postrzał w szyję. To akurat nie musi być nic szczególnego, nawet najgorsze komunistyczne kanalie narażały życie. Ale Orwell dla swoich ideałów był gotów też się ukorzyć. Aby lepiej zrozumieć biedę i przysłowiowy lud, mieszkał z robotnikami, a przede wszystkim - na długi czas wcielił się z bezdomnego, by zrozumieć, jak to jest nic nie mieć i być nikim. Większość z ostatnich lat życia, mimo że nieuleczalnie chory, spędził samotnie opiekując się adoptowanym synkiem. .
Innymi słowy - Orwell wydaje się stworzony na świeckiego "świętego" lewicy. Jego socjalizm był nie przeciwko komuś, ale dla kogoś, dla słabszych, ale jednocześnie najliczniejszych. A jednak Orwell nawet nie zbliżył się do zastąpienia w roli ikony lewicy zbrodniarza Che Guevary, nie mówiąc o Sartrze, czy Marksie. W latach 90. Ken Loach nakręcił film "Ziemia i wolność" oparty na doświadczeniach Orwella z Hiszpanii. Brytyjski mocno lewicujący reżyser chyba próbował jako jeden z nielicznych spośród tych, co mają "serce po lewej stronie" wzbudzić mit Orwella, zrobić z niego bohatera lewicy. I co? I nic. Okazało się, że na lewicy lepiej zajmować się LGBT, promować aborcję, walkę z Kościołem, "amerykańskim imperializmem", trudzić się seksualnymi perwersjami i dekonstruować co się da poza antywartościami. I przejmować państwa, a nie dokonywać w nich moralnej rewolucji. To jest nawet dochodowe, dzięki paradoksalnej symbiozie z korporacyjnym kapitałem, i dużo bardziej sexy. A zastanawianie się, jak Orwell, nad istotą prawdziwego wykluczenia i różnych form prawdziwej przemocy człowieka nad człowiekiem wśród jakichś kmiotów z zakazanych dzielnic i ze wsi to najwyraźniej dla dzisiejszej lewicy obciach. Ignorowanie Orwella przez nią jest w każdym razie wielką zagadką. I, bardzo delikatnie mówiąc, świadczy na jej niekorzyść.
Natomiast prawica i centrum, zarówno te bardzo ideowe, jak i raczej cyniczne, owszem, bardzo szanują Orwella. Demaskacja totalitaryzmu to coś, co dostarcza im ideowego paliwa. Zwłaszcza, jeśli dokonał jej człowiek lewicy, świadectwo jest wtedy mocniejsze. Ale biorą z jego dorobku to, co im pasuje. To, że w różnych okresach swojego życia Orwell był w sumie anarchistą, trockistą, czy wreszcie socjalistą jest najczęściej taktownie przemilczane. Podobnie jak to, że oskarżał arystokrację, a potem kapitalizm, że są kolejną formą wiekowej przemocy oligarchii nad większością, demokracja często jest złudzeniem, a wolny świat jeszcze jakoś istnieje nie dzięki, ale wbrew konformistycznym politykom konserwatywnym, liberalnym, socjaldemokratycznym. Prawica dodatkowo przemilcza, że mimo iż w Hiszpanii nauczył się, iż komunizm to, podobnie jak nazizm, zło wcielone, to jednak nie został apologetą generała Franco. Jego zdaniem nie bronił wartości, ale niemoralnego status quo, i to wyjątkowo brutalnie. A już szczególnie kłopotliwe dla prawicy jest to, że Orwell nie wyrażał żadnych negatywnych odczuć co do palenia kościołów. Choć otwarty był na polemikę z katolickimi brytyjskimi intelektualistami, tłumacząc cierpliwie, dlaczego uważa konkretnie Kościół hiszpański za jedno z wielu narzędzi przemocy mniejszości wobec większości. To ta najbrzydsza twarz Orwella, o której przez szacunek do tego, co Orwell zrobił dla sprawy walki z komunizmem ideowa prawica chyba najchętniej by nie tylko nie wspominała, ale o której by chciała zapomnieć. O nieuporządkowanym życiu uczuciowym Orwella nawet nie warto wspominać.
Kościół zaś nie tylko z tego powodu nie ma admiracji dla Orwella. Na po prostu swoich świętych, bohaterów, intelektualistów, świadków historii. Z angielskich - choćby Gilberta Chestertona, którego poglądy na nowoczesność, a częściowo i na historię, czasami zaskakująco pokrywają się z poglądami Orwella.
W efekcie tego wszystkiego, o czym powyżej, Orwell, choć powszechnie znany, będący również dziś jednym z najbardziej poczytnych pisarzy, jest tak naprawdę nie do końca zrozumiany i odkryty. Pół biedy, gdyby było to tylko z krzywdą dla niego. Najgorsze, że jest to z krzywdą dla nas wszystkich. Można zaryzykować twierdzenie, że o ile Pismo Święte pomaga chrześcijanom na sposób teologiczny, poprzez wiarę odczytywać znaki czasów, o tyle Orwell powinien pomagać nam odczytywać znaki czasów na poziomie, który może być dostępny dla wszystkich, nie tylko chrześcijan. A jeżeli ich nie odczytamy, to po prostu znajdziemy się w świecie "jak z Orwella", albo znajdą się w nim nasze dzieci lub wnuki.
O co konretnie chodzi? Czytelnicy "Roku 1984" pamiętają zapewne pokój 101. Miejsce w budzącym grozę Ministerstwie Miłości, do którego trafił bohater książki, Winston. "Pokój 101 to najgorsze miejsce na świecie" - mówi prześladowca Winstona. Oprawcom chodzi nie tylko o ukaranie nieprawomyślnego, który popełnił "myślozbrodnię". Nie tylko o tortury fizyczne i psychiczne. Chodzi o coś więcej, chodzi o wypranie duszy i umysłu z resztek człowieczeństwa i indywidualizmu. O to, by ofiara pokochała i uznała wszechmoc i ostateczną mądrość Wielkiego Brata.
Tyle o powieściowym pokoju 101. Ale istniał także prawdziwy pokój 101 i to on był inspiracją dla Erica Arthura Blaira, czyli George'a Orwella. Nie znajdował się on na Łubiance ani gdziekolwiek za Żelazną Kurtyną. Nie był też tym bardziej w którejś z katowni Gestapo, czy SS.
Pokój 101 to była sala konferencyjna w londyńskim BBC Broadcasting House. Nie bito tam ludzi, wprost przeciwnie, panowała pozornie miła atmosfera, może nawet podawano każdemu dobrą herbatę.
W czasie II wojny światowej Orwell pracował w publicznej brytyjskiej rozgłośni radiowej, gdzie prowadził audycje transmitowane do Indii. Właśnie w sali konferencyjnej odbywały się spotkania dziennikarzy i wydawców z cenzorami wojskowymi, prawdopodobnie ze służb specjalnych. Orwell też w nich uczestniczył.
Albo Orwell zakpił sobie z wojskowych służbistów tworząc powieściowy pokój 101, albo też rzeczywiście był wściekły i przerażony doświadczeniami wyniesionymi z sali konferencyjnej w siedzibie BBC. Ale z filmu dokumentalnego, wyprodukowanego zresztą również przez BBC 4 lata temu, wynika, że jednak to drugie. W przedstawicielach brytyjskiej armii, walczącej przecież w tym czasie dzielnie z III Rzeszą, dostrzegł Orwell przyszłość. To, jak państwo generalnie jeszcze mimo wszystko w miarę wolne i ludzkie, pod wpływem walki z totalitaryzmem III Rzeszy i współistnienia, do pewnego momentu sojuszniczego, z ZSRS, stopniowo się do nich upodabnia.
"Hołd dla Katalonii", a potem "Folwark Zwierzęcy" i "Rok 1984" są tak naprawdę obsesyjnie o tym samym. O zabijaniu prawdy, w którym Orwell widział wielki krok do budowy nieludzkiego świata. W którym przemoc stosowana przez mniejszość wobec większości będzie niepodobna do niczego, co do tej pory oglądal świat.
Nie ma co ukrywać, że propaganda, pod jaką alianci pokonali III Rzeszę, była w dużej mierze kłamliwa. Pisał o tym w swoich esejach sam Orwell. Pakt Ribbentrop-Mołotow, Katyń, Powstanie Warszawskie - to między innymi sprawy, którymi Orwell się bardzo interesował, i które zostały, nie tylko za Żelazną Kurtyną, ale też w tzw. wolnym świecie, totalnie zafałszowane. A to tylko wierzchołek góry lodowej kłamstw, jakie widzieć musiał z bliska Orwell.
Był więc Orwell pewien, że totalitaryzm to przyszłość świata. I o tym jest "Rok 1984". To nie tylko demaskacja sowieckiego komunizmu. Warto zauważyć, że akcja dzieje się w Londynie. Państwo Wielkiego Brata to Oceania, obejmująca Wyspy Brytyjskie, obie Ameryki, pół Afryki, Australię i Nową Zelandię. To nie rządzona z pewnością przez Moskwę Eurazja, ani chińska Wschódazja. Bardzo dziwne, ale i symptomatyczne, że choć Orwell i "Rok 1984" tak często pojawiają się w debatach, rozmowach o literaturze i ideach, w przestrzeni publicznej i w rozmowach prywatnych, to tak rzadko zwraca się uwagę na ten fundamentalny szczegół słynnej antyutopii.
A Orwell mówi nam, tym broniącym jeszcze swojej wolności ludziom, że wraz z nastaniem III Rzeszy i ZSRS zegar zaczął tykać. Świat zainfekowany został wirusem totalitarnym. Aby zwalczyć zło, jakiego dotąd nie było, nawet ci "dobrzy" przyjęli wiele z jego metod. Orwell sądził, że efekty będą straszliwe już w 1984 roku. Okazało się, że nie było tak źle. Ale nie zmienia to faktu, że w czasie zimnej wojny, jak i dziś, nasz świat pełen jest pokojów 101. Jeszcze nie tych z "Roku 1984". Ale takich, jak z BBC z lat wojny, owszem. Nie jest ich mało. Nie muszą tam nawet siedzieć oficerowie wojska i służb specjalnych. Czasem zło jest dużo bardziej banalne i przyziemne. Jakiś urzędnik, bankowiec, "postępowy" aktywista, demokratyczny polityk, lekarz, prawnik, menedżer show biznesu lub modny "awangardowy" artysta, kolega z pracy, dziennikarz, może ktoś z rodziny, a może my sami? Możliwości jest wiele. Czytajmy więc Orwella i strzeżmy się pokojów 101. I pamiętajmy - nadzieja w prolach. Przecież miał ją nie tylko Winston z "Roku 1984", ale też Jezus, Jan Paweł II, Chesterton, czy ks. Jerzy Popiełuszko, duszpasterz proli.
Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »