"Islam dwukrotnie uderzał na Europę od strony Morza Śródziemnego – po raz pierwszy, dokonując inwazji na Półwysep Iberyjski, po latach zaś – na Europę Południowo-Wschodnią, w międzyczasie zadowalając się podgryzaniem Sycylii i innych wysp" - czytamy w wyjątkowo aktualnym tekście George'a Weigela opublikowanym przed rokiem na łamach "Plusa Minusa".

Chrześcijaństwo uderzało na ziemie islamu wielokrotnie – po raz pierwszy w czasie krucjat i tocząc walki o rekonkwistę ziem hiszpańskich. W dalszej kolejności udało się wyprzeć Turków z Europy Środkowej. Po raz ostatni chrześcijanie przekroczyli na dobre Morze Śródziemne w połowie wieku XIX, przejmując kontrolę nad znaczną częścią Afryki Północnej.

Każda z tych dwóch wielkich religii pragnęła zdominować drugą. Obie wydawały się w pewnym momencie bliskie swego celu i żadnej nie udało się go osiągnąć. Trzeba natomiast przyznać, że zarówno islam, jak i chrześcijaństwo od chwili pierwszego kontaktu miały wzajemną obsesję na swoim punkcie, trochę na kształt starożytnego Rzymu i Egiptu: handlowały ze sobą i walczyły ze sobą.

Podobnie chrześcijanie i muzułmanie, którzy starli się ze sobą po raz pierwszy, walcząc o Półwysep Iberyjski – często zapominamy jednak, że zdarzało im się również być sojusznikami: w XVI wieku Wenecja i ottomańska Turcja zjednoczyły wysiłki, by wspólnie sprawować kontrolę nad Morzem Śródziemnym.

Nie sposób podsumować wzajemnych relacji islamu i chrześcijaństwa prostym zdaniem, choć można chyba sobie pozwolić na uwagę, że nieznany jest przypadek, by dwie religie były sobą wzajemnie tak zafascynowane, a zarazem żywiły względem siebie tak niejednoznaczne uczucia. To bez wątpienia mieszanka wybuchowa.

Koniec hegemonii

Obecny kryzys bierze początek w upadku europejskiej dominacji nad Afryką Północną po zakończeniu II wojny światowej oraz obecnej w tym czasie w Europie silnej potrzebie znalezienia źródła taniej siły roboczej. Biorąc pod uwagę, w jaki sposób likwidowali swe imperia, ówcześni Europejczycy byli zmuszeni się zgodzić na imigrację muzułmanów, natomiast łatwo przenikalne granice wewnątrzeuropejskie pozwoliły przybyszom osiedlać się tam, gdzie zechcą.

Dodać trzeba, że muzułmanie nie przybywali do Europy, bo wziąć udział w „przemianie kulturowej". Trafiali tu z najprostszych powodów: w nadziei na pracę i pieniądze. Innymi słowy, europejski apetyt na tanią siłę roboczą i muzułmański apetyt na oferty pracy sprzęgły się w sposób, który zaowocował przemieszczaniem się ludności na wielką skalę.

Cała sprawa okazała się jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ Europa w tym czasie nie była już tak po prostu „chrześcijańska". Chrześcijaństwo w ciągu poprzednich dwóch wieków straciło swą sprawowaną dotąd hegemonicznie kontrolę nad kulturą europejską; obok niego zaczęła zyskiwać na popularności, o ile nie wypierać dawną wiarę, nowa doktryna świeckości (sekularyzmu).

Za sprawą sekularyzmu w życiu Europejczyków pojawiło się radykalne rozróżnienie życia publicznego i prywatnego, a religia w tradycyjnym znaczeniu została wyrugowana do sfery prywatnej, nie mając w założeniu żadnego wpływu na życie publiczne. Otóż można wymienić wiele zalet sekularyzmu, wśród nich zaś na pierwszym miejscu wolność tego, w co się (nie)wierzy prywatnie.

Zarazem jednak sekularyzm jest źródłem całkiem określonego problemu w życiu publicznym, w którym pojawiają się ludzie o przekonaniach tak różnych od przekonań reszty, że znalezienie jakiegokolwiek wspólnego mianownika w sferze publicznej jest niemożliwe. Istnieją również tacy, dla których sam podział na sferę prywatną i publiczną jest już to pozbawiony wszelkiego sensu, już to nie do przyjęcia. Tak, sekularyzm ma swoje uroki, ale nie każdy jest nim zauroczony.

Europa rozwiązała te sprzeczności, stawiając na osłabienie chrześcijaństwa, które sprawiło, że dawne napięcia między różnymi wyznaniami w jego łonie straciły na znaczeniu. Zarazem jednak na kontynent zostali masowo zaproszeni ludzie, którzy nie tylko nie podzielali entuzjazmu dla idei sekularyzmu, ale wręcz odrzucali ją jako taką.

To, co większość chrześcijan skłonna była uważać za postęp oddalający ich od epoki wojen religijnych, muzułmanie (i pewna część chrześcijan) postrzegali jako upadek, osłabienie wiary i utratę wszelkich „silnych" przekonań.

Warto w tym momencie zadać sobie pytanie, co mamy na myśli, mówiąc o chrześcijaństwie, islamie i sekularyzmie. W świecie żyje obecnie ponad miliard chrześcijan, ponad miliard muzułmanów oraz niezliczona liczba ludzi świeckich, którzy łączą najróżniejsze poglądy w najosobliwszych proporcjach.

Niezwykle trudno jest określić, co ma na myśli ktoś zabierający głos w sprawie chrześcijaństwa lub islamu, łatwo zaś twierdzić, że ktoś inny ma rację lub że jej nie ma. Już w samej terminologii istnieje pewna nieokreśloność, który pozwala nam zrzucić odpowiedzialność za zamachy w Paryżu z religii jako takiej na jej wąski odłam lub wręcz grupę tych, którzy pociągali za spusty pistoletów.

Na tym polega stały problem z ogarniającym wszystko sekularyzmem: nie bardzo wiadomo, kto i za co ponosi odpowiedzialność. Przerzucając ją w całości na jednostki, sekularyzm pragnie uwolnić od jej brzemienia narody i wyznania. Nie jest to podejście złe samo w sobie, stwarza jednak ogromne niedogodności praktyczne.

Brzydki sekret multikulti

Jeśli uznamy, że za zamachy odpowiedzialni są jedynie sami zamachowcy i garstka ich pomocników, wszyscy inni zaś, którzy są tego samego wyznania, są niewinni – no cóż, jest to uzasadnione stanowisko. W wymiarze praktycznym jednak, twierdząc to, pozbawiamy się możliwości obrony. Skuteczne przeciwdziałanie indywidualnym i stosowanym na chybił trafił aktom terroru jest w zasadzie niemożliwe, natomiast obarczanie innej społeczności odpowiedzialnością zbiorową – czymś nie do przyjęcia.

Europejska skłonność do komplikowania kwestii etycznych postawiła kontynent przed dylematem, którego nie sposób rozwiązać w łatwy sposób. Za zamach w Paryżu nie są oczywiście w żadnym razie odpowiedzialni wszyscy muzułmanie – ba, nawet nie większość z nich. Wszyscy jednak jego współsprawcy byli muzułmanami twierdzącymi, że przemawiają w imieniu współwyznawców.

Owszem, ktoś mógłby powiedzieć, że to problem muzułmanów i że to oni są odpowiedzialni za jego rozwiązanie. Co jednak, jeśli nie zechcą tego zrobić? I tak debata etyczna rozkręca się praktycznie w nieskończoność.

Dokonane przez islamistów w Paryżu morderstwo karykaturzystów, którzy stroili sobie żarty z islamu oraz Żydów, poruszyło świat – a poruszony świat jest zawsze niebezpieczny. Wytrąceni z równowagi ludzie robią różne rzeczy bez namysłu

Złożoność tego dylematu potęgowana jest przez pewien kłopotliwy sekret Europejczyków: nie postrzegają oni muzułmanów z Afryki Północnej i Turcji jako Europejczyków, nie zamierzają im też pozwolić, by się nimi stali. Europejskim pomysłem na przełamanie izolacji przybyszów stała się „wielokulturowość" – na pozór postawa szalenie liberalna, w praktyce jednak inicjatywa na rzecz pogłębiania podziałów kulturowych i gettoizacji.

To jednak nie wszystko: mamy do czynienia z jeszcze innym problemem, tym razem geopolitycznym. Tak się składa, że 27 stycznia ukaże się w Stanach moja książka „Punkty zapalne" („Flashpoints. The Emerging Crisis in Europe"). Piszę w niej:

„Wielokulturowość i cała próba opanowania problemu imigrantów doświadczają jeszcze jednego wyzwania. Europa okazała się zbyt zatłoczona. W odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych nie posiada dość miejsca, by wchłonąć miliony imigrantów – a już na pewno nie na stałe. Nawet w sytuacji, gdy zaludnienie powoli się zmniejsza, wzrost populacji, szczególnie w gęściej zaludnionych regionach, okazał się wyzwaniem, z którym trudno sobie poradzić. Doktryna wielokulturowości wręcz skłania do pewnej dozy separatyzmu, izolowania się od innych: nic dziwnego, zważywszy, że rdzeniem kultury jako takiej jest pragnienie życia razem ze swoim ludem. Biorąc pod uwagę status ekonomiczny imigrantów na świecie, nieuchronne »wykluczenie«, być może nieświadomie zakorzenione w wielokulturowości i w pragnieniu, by mieszkać razem z podobnymi sobie, spowodowało, że muzułmanie żyją w wyjątkowo ciasnych i zaniedbanych miejscach. Paryż otoczony jest przez krąg wieżowców, które chronią i oddzielają muzułmanów od mieszkających gdzie indziej Francuzów. Oczywiście ostatnie morderstwa w Paryżu nie mają nic wspólnego z ubóstwem".

Nowo przybyli imigranci są zawsze ubodzy: to dlatego emigrują. Dopóki nie nauczą się języka i obyczajów swojej nowej ojczyzny, zawsze będą spychani do getta i wykluczeni. To kolejne pokolenie odnajduje się świetnie w dominującej kulturze.

Brzydkim sekretem wielokulturowości jest to, że stosowana konsekwentnie stanowi kamień węgielny pod izolację muzułmanów. Ale też nie takie intencje, gdy zamierzali stać się Europejczykami. Przybyli tu, by zgromadzić pieniądze, nie zaś – by zostać Francuzami. Pustka powojennego systemu wartości utorowała drogę koszmarowi, do którego doszło na początku stycznia w Paryżu.

[koniec_strony]

Jak odróżnić radykała?

Owszem, Europejczycy mają na pieńku z islamem, i to od ponad tysiąca lat; obecnie jednak mamy do czynienia z innym, szerszej natury problemem. W chrześcijaństwie w znacznej mierze wygasł żar ewangelizacyjny i nie posługuje się już mieczem, by zabijać lub nawracać swych wrogów.

Żar ten jednak przetrwał przynajmniej w części islamskiego świata. Przypomnienie, że zapału tego nie podziela wielu muzułmanów, nie rozwiązuje problemu: podziela go bowiem wystarczająco wielu z nich, by zagrozić życiu tych, którymi gardzą jako niewiernymi. Ani potencjalne ofiary wśród ludzi Zachodu, ani ci muzułmanie, którzy nie podpisują się pod ideologią dżihadyzmu, nie mogą sobie pozwolić na lekceważenie podobnej skłonności do przemocy.

Zarazem zaś nie sposób rozróżnić tych, którzy gotowi są zabijać w imię wiary, i tych, którzy odrzucają taką możliwość. Być może potrafią to zrobić sami członkowie tej społeczności; umiejętności takiej jest jednak pozbawiony 25-letni policjant europejski czy amerykański, sami zaś muzułmanie albo nie chcą, albo nie potrafią wprowadzić ładu w swoich szeregach.

Tym samym znaleźliśmy się w sytuacji faktycznej wojny domowej. Premier Francji Manuel Valls nazwał to wojną z radykalnym islamem. Gdyby tylko radykalni islamiści nosili mundury lub gdyby bodaj wyróżniały ich znaki szczególne, walka z nimi nie byłaby aż takim wyzwaniem. Na razie jednak, niezależnie od deklaracji polityka, świat może albo się pogodzić z perspektywą cyklicznych i nieprzewidywalnych ataków, albo być zmuszonym do postrzegania całej wspólnoty muzułmańskiej jako potencjalnego źródła zagrożenia, aż do chwili, w której okaże się, że jest inaczej.

To piekielna alternatywa, ale ludzkość stawała już nieraz w jej obliczu. Wezwanie do walki z radykalnymi islamistami przypomina w niejednym wypowiedzenie wojny entuzjastom myśli Jeana-Paula Sartre'a; a po czym niby można rozróżnić egzystencjalistów?

Niezdolność Europejczyków do zmierzenia się z rzeczywistością, którą sami stworzyli, nie zmienia faktu, że w wielu krajach muzułmańskich toczą się w tej chwili rzeczywiste wojny. Sytuacja jest nader złożona, moralność coraz częściej służy jako kolejne narzędzie, za pomocą którego podkreśla się swoją niewinność. Na razie jednak relacje świata islamu z Europą, Indiami, Tajlandią czy Stanami Zjednoczonymi nie dają mu specjalnych podstaw do moralizowania.

Czeka nas czas rozstrzygnięć. Nie wiem do końca, co należałoby zrobić, wydaje mi się jednak, że wiem, co nas czeka. Po pierwsze: jeśliby przyjąć za słuszną tezę islamistów, iż odpowiadają oni jedynie na wyrządzoną im ongiś niesprawiedliwość – to z pewnością tych aktów niesprawiedliwości dałoby się zliczyć wiele, i z całą pewnością nie zaczęły się one wraz ze „stworzeniem przez Zachód Izraela", inwazją na Irak czy wydarzeniami świeższej daty.

Ta kronika krzywd zaczyna się znacznie wcześniej: ot, dość przypomnieć choćby assasynów, sekretne stowarzyszenie muzułmańskie stworzone w celu eliminacji jednostek postrzeganych jako heretycy. Nie dzieje się nic nowego i obecny spór nie zakończyłby się, nawet gdyby w Iraku zagościł pokój, muzułmanie opanowali Kaszmir i udało im się wreszcie zniszczyć Izrael.

Świata islamskiego nie uspokoi ani nie uporządkuje również sekularyzm. Arabska wiosna" nie była niczym innym jak fantazją Zachodu, któremu wydawało się, że oto w świecie islamskim dochodzi do powtórzenia upadku komunizmu z roku 1989 – z przewidywalnymi i podobnymi wynikami. Tak, oczywiście, z pewnością istnieją „muzułmańscy liberałowie" czy wręcz sekularyści, tyle że nie są oni w stanie kontrolować wydarzeń, a to one, a nie idee, wpływają bezpośrednio na kształt naszego życia.

Nadchodzi czas deportacji

Co więcej, europejska koncepcja „narodu" jako idei odwołuje się do wspólnej przeszłości, języka, „tożsamości" i – owszem – chrześcijaństwa lub jego zdumiewającego dziecka, jakim jest sekularyzm. Europa nie zna innej koncepcji narodu, islamowi zaś jest ona całkowicie obca. Trudno sobie wyobrazić inne zakończenie narastającego na gruncie tego nieporozumienia konfliktu niż kolejną odsłonę wpierw gettoizacji, a następnie deportacji.

Dla Europy, z jej dzisiejszą wrażliwością, jest to odstręczające – z pewnością jednak nie byłoby to niczym nowym w jej dziejach. Ostatecznie więc Europa, niezdolna do odróżnienia „radykalnych muzułmanów" od „reszty", niechętnie, acz z narastającą szybkością ewoluować będzie w kierunku przyjęcia takich rozwiązań.

Paradoksalnie, taki obrót spraw jest jak najbardziej pożądany przez islamistów, których pozycja w całym świecie islamskim – a szczególnie w Afryce Północnej i w Turcji – w następstwie takich wydarzeń tylko wzrośnie. Alternatywą jednak dla takiego ich umocnienia jest życie w permanentnym strachu przed zamachem, gdy tylko zostaną czymś dotknięci. Dla Europy taki tryb życia jest na dłuższą metę nie do przyjęcia.

Być może już niedługo uda się skonstruować jakieś magiczne urządzenie, które umożliwi nam wgląd w umysły ludzi i przekonanie się, jaką ideologię rzeczywiście wyznają. Biorąc jednak pod uwagę dzikie oburzenie, z jakim wielu obywateli Zachodu zareagowało na fakt, że rządom zdarza się czytać niektóre e-maile, wątpię, by uzyskano zgodę na posługiwanie się takim „myśloskopem", zwłaszcza za kilka miesięcy, kiedy niedawne zamachy i zabójstwa zostaną zapomniane, Europejczycy zaś utwierdzą się w przekonaniu, że służby bezpieczeństwa ich krajów są najgorszym źródłem opresji.

Stany Zjednoczone są pod tym względem inne. Są w pewien sposób „skonstruowane": nasz ustrój został wymyślony przez ojców założycieli odwołujących się do określonych wartości i każdy, kto przyjmie te wartości za swoje, może się w USA czuć u siebie. Europejskie ustroje i tożsamości są jednak „organiczne" i romantyczne: odwołują się do więzów sięgających daleko w przeszłość, więzów, których nie można bezkarnie skruszyć. Co więcej, warto pamiętać, że idea „przyjęcia zasad innych niż własne" bywa obraźliwa dla wyznawców wielu religii – obecnie jednak odraza do takiego rozwiązania jest najbardziej rozpowszechniona właśnie wśród muzułmanów.

Śródziemnomorskie „pogranicze" stanowiło sporny obszar na długo przed pojawieniem się na świecie chrześcijaństwa i islamu i pozostanie nim nawet wtedy, gdy obie te religie stracą swój żar i wiarę w swoje dogmaty. Przekonanie, że konfliktom zakorzenionym w geografii można łatwo położyć kres, jest złudzeniem. Nie wydaje się również rozsądne ani słuszne traktowanie z filozoficznym spokojem lęku zwykłych ludzi, że lada chwila zostaną zabici za swoim biurkiem lub w autobusie.

Wkraczamy w obszar, w którym nie istnieją łatwe ani wygodne rozwiązania – i każdy wybór można będzie uznać za zły. A jednak to, co trzeba zrobić, zostanie zrobione, nawet jeśli ci, którzy powstrzymają się od działania, rościć sobie będą pretensje do wyższości moralnej. Znaleźliśmy się w stanie wojny – i podobnie jak w przypadku każdej wojny sposób jej prowadzenia różni się ogromnie od ostatniej, tej, którą jeszcze pamiętamy. Jest to jednak wojna; zaprzeczanie temu jest zaprzeczaniem oczywistości.

George Friedman

—tłum. Małgorzata Urbańska

Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia urodzonym w Budapeszcie. Jest twórcą i dyrektorem Stratforu, think tanku zajmującego się bezpieczeństwem międzynarodowym

Tekst opublikowano na łamach "Plus Minus"