- Widziałem tragedię. Niektórzy leżeli na chodnikach albo umierali w rynsztokach – wspominagen. Ścibor-Rylski. - Do dziś mam w oczach potworny widok ludzi szkieletów. Pamiętam też dzieci wychodzące z getta kanałami. Ale to było już na zewnątrz, zaraz za murem, przy placu Grzybowskim. Dziewczynki i chłopcy. Przeważnie żebrali, prosili o pomoc, o jedzenie. Kręcili się po Marszałkowskiej. Dochodzili nawet do Nowego Światu – mówi. Jak wyglądała pomoc im? - W mojej obecności przechodnie dawali tym dzieciom chleb, drobne pieniądze. Polscy policjanci odwracali się, żeby tego nie widzieć – dodaje generał.

O samym wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim mówi dziś: - Strasznie to wyglądało. Strzelanina, wybuchy, palące się domy. Jednego dnia co kilkanaście - kilkadziesiąt minut nad getto nadlatywał samolot, zrzucał bombę i wracał. Dla nas, młodych ludzi, ten widok mordowania żydowskiej dzielnicy był strasznie przygnębiający. Staliśmy z boku, patrzyliśmy i nie mogliśmy pomóc (…) Były w AK jednostki, które zajmowały się pomocą gettu. Kanałami dostarczały dla bojowców broń. Przeważnie krótką, łatwą do ukrycia. Właśnie rozmawiałem przez telefon z moim kolegą Bogdanem Horowskim, który dziś mieszka w Chicago. Wspominał, że jego oddział przerzucał żywność do getta. Górą, nad murem. Nie znam szczegółów, bo sam zajmowałem się czymś innym. Często wyjeżdżałem przyjmować zrzuty w okolice Łowicza i Wyszkowa.

O pomocy gettu różnie można sądzić, jednak nie przypuszczam, żeby w tamtych czasach, w warunkach strasznego terroru, większe wsparcie było możliwe. Zresztą, każda pomoc była beznadziejna, bo wszyscy wiedzieliśmy, że żydowscy powstańcy walczą już tylko o honor, godność człowieka. Oni zdawali sobie sprawę, że albo zginą tutaj, albo w komorach gazowych. Ja ich podziwiam i doskonale rozumiem. Wiem, co to znaczy walka o honor, bez żadnych szans. Zrozumiałem to pod koniec powstania na Czerniakowie, kiedy artyleria niemiecka zmiażdżyła na Wiśle pontony z desantem – wspomina generał.

JW/wyborcza.pl