Portal Fronda.pl: W poniedziałek dowódca sił amerykańskich w Europie gen. Ben Hodges podpisał porozumienie z gen. Mirosławem Różańskim, dowódcą generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych. Zakłada ono, że w przyszłym roku trafi do Polski 600 sztuk ciężkiego sprzętu USA. Jak odebrał pan generał tę wiadomość?

Gen. Roman Polko: Pokazuje to konsekwencję działania Amerykanów. Z pewnością nastraja bardzo pozytywnie, że nie odpuszczają tematu, ale krok po kroku wspierają nasze bezpieczeństwo. Bez wątpienia podziała to pobudzająco na innych członków Paktu Północnoatlantyckiego. Ważne, żeby mieć w strukturach decydentów, którzy są w stanie podejmować trudne decyzje oraz będą je konsekwentnie oraz skutecznie realizować. Po stronie rosyjskiej na pewno podniesie się wrzawa, że taka obecność jest ominięciem wcześniejszych porozumień: baza będzie bowiem teoretycznie tymczasowa, a w istocie stała, tylko żołnierze będą się rotować. Na to powinniśmy być przygotowani, bo cokolwiek zrobimy, to po tamtej stronie jest krzyk. Konfrontacyjne działania Rosjan nazywane są, niczym za czasów Układu Warszawskiego, działaniami pokojowymi i niosącymi pomoc. Tymczasem to Rosja ma strategię agresywną, a członkowie Sojuszu podczas ćwiczeń nie wychodzą nigdy poza granice własnego terytorium.

Amerykanie przerzucą do Europy łącznie 1200 sztuk ciężkiego sprzętu, z czego 600 trafi do kilku państw, a drugie 600 tylko do Polski. Jakie ten fakt ma znaczenie dla naszej obronności?

Mówiąc szczerze jestem tym pozytywnie zaskoczony. Dotychczasowe działanie były bardziej delikatne. Trudno oczywiście mówić o jakiejś gigantycznej pomocy. To nie jest jakaś potężna siła, która mogłaby przeciwstawić się imperium, jakie chciałby zbudować Putin. Natomiast jest to naprawdę siła znacząca i ma duże znaczenie nie tylko dla samej Polski, ale także dla Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii. Stany Zjednoczone zaczynają dostrzegać zagrożenie na wschodniej flance NATO i aktywnie na to reagują.

Od dawna mówi się, że działania NATO są nieskuteczne, mijają się z właściwym celem, a sam Sojusz potrzebuje porządnego przepracowania, bo grozi mu wręcz rozpad. Jak na tym tle ocenia pan generał amerykańskie wsparcie dla Polski?

Podczas misji w Afganistanie były dwa dowództwa, natowskie i amerykańskie. Różniły się tym, że amerykańskie było skuteczne w działaniu, a natowskie nie potrafiło nawet zbudować własnej strategii. Tak samo jest teraz. Ameryka daje przykład i chce zachęcać kraje europejskie do dbania o własne bezpieczeństwo. Tymczasem ze strony naszych europejskich sojuszników nie widać działań, których byśmy oczekiwali. Nie ma tego nawet ze strony partnerów z Trójkąta Weimarskiego. Zwłaszcza Niemcy mogliby bardziej zaangażować się w lobbowanie na rzecz powstania sił szybkiego reagowania. Okazuje się jednak, że w praktyce trudno jest nawet realizować ustalenia ostatniego szczytu NATO. Stany Zjednoczone wychodzą do przodu. Warto zwrócić uwagę, że działania odbierane pozytywnie jako działania Sojuszu, są w istocie tylko działaniami jednego kraju, a nie wynikiem kolektywnego działania czy myślenia o obronie.

Wielkimi krokami zbliża się kolejny szczyt NATO, tym razem w Warszawie. Prezydent Andrzej Duda doprowadził niedawno do wydania przez szereg państw krajów Europy Środkowo-Wschodniej oświadczenia w sprawie konieczności umocnienia bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO. Jak ocenia pan generał te działania?

Prezydent Andrzej Duda rozmawiając dwustronnie robi bardzo słusznie. Taki szczyt trzeba przygotować. Rzucanie różnego rodzaju haseł o dwóch ciężkich brygadach, o tym, żeby były tu bazy, było przed ostatnim szczytem zupełnie bezsensowne. To były hasła, które rzucono medialnie, ale które nie były wcześniej przygotowane pod względem gromadzenia dla tej inicjatywy wsparcia dyplomatycznego. Ta inicjatywa nie była zresztą przedstawiona w żadnej konkretnej formie, tak, by można było nad czymś tak naprawdę dyskutować. Działanie prezydenta Dudy jest bardzo ważne. W ten sposób przygotowuje się szczyt, który może okazać się skuteczny w realizacji.

Czego Polska w wymiarze realnym oczekuje od przyszłorocznego szczytu?

To przede wszystkim zatkanie dziur, które powinny zostać zatkane w ramach kolektywnej obrony. Po pierwsze to obrona powietrzna naszego terytorium. Po drugie, skuteczna realizacja postanowień poprzedniego szczytu, a więc stworzenie sił szybkiego reagowania, które powinny razem szkolić się i ćwiczyć. Nie jest to jakieś novum, bo takie siły już istniały, choć, niestety, w roku 2002 zostały rozwiązane. Nie mogą być to siły składające się z samych Polaków czy głównie z Polaków. Podczas ostatnich manewrów na terenie Polski 70 proc. żołnierzy w ramach tych sił było Polakami. To kompletnie mija się z celem, to nie jest kolektywna obrona.  Po trzecie, bardzo istotna jest walka w cyberprzestrzeni. Pod tym względem mamy w Polsce wiele do zrobienia. Także Sojusz, z którego w ostatnim czasie często wyciekają informacje, powinien być w tej przestrzeni znacznie lepiej przygotowany. Wreszcie potrzebne są manewry na większą skalę, takie, jak te, które odbyły się we Włoszech i Hiszpanii. W Polsce musi ćwiczyć nie 1000 żołnierzy, ale nawet trzy dywizje, 36 tysięcy żołnierzy! Myślę, że jeżeli te cztery cele zostaną zrealizowane: obrona powietrzna, implementacja porozumień poprzedniego szczytu, intensyfikacja walki w cyberprzestrzeni i znaczne rozszerzenie manewrów, to szczyt będzie można uznać za zakończony sukcesem.

Na koniec jeszcze o nowym polskim rządzie. Ministerstwem Spraw zagranicznych ma pokierować minister Witold Waszczykowski. Jak wpłynie to na relacje polsko-amerykańskie? Niedawno „Wall Street Journal” opisywał ministra Waszczykowskiego jako „proamerykańskiego jastrzębia”.  

Ministra Waszczykowskiego poznałem podczas negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowych, w których aktywnie uczestniczyłem jako zastępca szefa BBN. Jest to, po pierwsze, twardy i skuteczny dyplomata i negocjator. Niesamowicie kompetentny, rzeczywiście szanowany przez naszych amerykańskich partnerów. To nie jest ani „jastrząb” ani jakiś „proamerykański dyplomata”, tylko naprawdę dobry i skuteczny polityk. Cieszę się, że ktoś o takich horyzontach myślenia, takiej wiedzy i takich umiejętnościach dyplomatycznych będzie zajmował się polityką zagraniczną. Pokazuje to, że polityka ta będzie realizowania skutecznie i zgodnie z interesem narodowym. Myślę, że nie będzie wcale łatwy do zgryzienia nawet dla partnerów amerykańskich, co pokazał w trakcie negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej.

A jak ocenia pan ministra Antoniego Macierewicza jako przyszłego szefa MON?

 Minister Macierewicz obejmuje trudny resort w trudnym czasie. Profesjonalizacja wojska nie została tak naprawdę nigdy zrealizowana. Choć wprowadzono zawodową służbę, to zapomniano jednocześnie, co słowo „służba” oznacza. Mamy do czynienia z przeistaczaniem się armii w korporację zawodową, gdzie liczy się głównie 40-godzinny czas pracy. Zapomina się o tym, czym jest etos służby. Myślę, że taki człowiek jak minister Macierewicz z pewnością odejdzie od tego sposobu myślenia. Żołnierze muszą służyć Ojczyźnie. Najpierw obowiązek, potem odpoczynek. Minister Macierewicz nie jest typem dyplomaty, który stawia przede wszystkim na PR, tak, żeby wszystko wyglądało ładnie z zewnątrz. Stara się być skuteczny w działaniu. W wojsku od ministra Klicha brakowało tak naprawdę decyzyjnej postaci, która potrafiłaby nakręcić strategię i konsekwentnie ją realizować. Dowodem na to jest dla mnie choćby to, że rozmyto taką perełkę jak Wojska Specjalne. Nie zadbano o system dowodzenia, nie sprawiono, by siła, którą w tym aspekcie dysponujemy, przełożyła się na naszą obecność na arenie międzynarodowej. Na przykład doradcą ds. sił specjalnych na Ukrainie jest Litwin, nie Polak, mimo, że Ukraińcy chętnie widzieliby na tym stanowisko właśnie Polaka. To pokazuje, że MON nie wykorzystywało szans, jakie się pojawiały, a które należało pozytywnie podejmować. Macierewicz jest przewidywalnym politykiem z chlubną przeszłością. Poznamy go po czynach. 

Rozmawiał Paweł Chmielewski