Ciągle odgrzewana jest kwestia, czy powstanie warszawskie miało sens, czy warto było się bić? Męczy się Polaków sondażami na ten temat.

Wczoraj w Polsacie była o tym dyskusja, między Tadeuszem M. Płużańskim, który uważał że warto oraz Andrzejem Celińskim, który twierdził, że nie warto.

Gdy Płużański zaczął mówić o święcie wolności w pierwszych dniach powstania, Celiński przerwał mu wtrętem o gwałtach na Zieleniaku. Płużański odniósł wrażenie i ja też je odniosłem, z wypowiedzi Celińskiego, że to powstańcy gwałcili. Na szczęście Celiński wyjaśnił, że to jednak niemieckie gwałty miał na myśli.

Ale to znamienne nieporozumienie, bo gdy słucha się tych dyskusji o sensie lub bezsensie powstania, człowiek zaczyna się zastanawiać, kto właściwie tę Warszawę wymordował i zburzył?

Niemcy, czy może właśnie powstańcy?

W Berlinie lubią takie postawienie sprawy. Owszem, był co prawda taki nieprzyjemny pan generał Reinefarth, późniejszy burmistrz na wyspie Sylt i deputowany do landtagu Szlezwiku-Holsztyna, ale przecież jakby nie było tego powstania, to nie byłoby zniszczeń i zbrodni. Niemcy, naród kulturalny, sami by przeprosili za okupację i odeszli do swoich Frauen und Kindern.

Ja, sie haben recht... powstanie było niepotrzebne, dwa tysiące Niemców niepotrzebnie tam zginęło...

Ale i w Moskwie lubią taka narrację. Armia Czerwona wyzwoliłaby Warszawę, witana kwiatami, razem z nią czterej pancerni i pies. Niezniszczone miasto 44 nadawałoby się na stolicę Polskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (PSRR), zaś Szare Szeregi zasiliłyby szeregi Komsomołu...

Nikt rozsądny nie pyta, bić się czy nie bić, jeśli bić się musi. Warszawa musiała. Bo to nie był problem – bić się, czy nie bić, ale problem być, czy nie być Polakiem.

Dzięki ci Warszawo, że się biłaś!

Janusz Wojciechowski