Depresja potrafi przynieść więcej cierpienia niż ból fizyczny. Co szósty pozbawiony terapii chory popełnia samobójstwo. Przez całe wieki lekceważono lub „leczono” ją dziwnymi, nieskutecznymi metodami.

Na początek dość zła wiadomość: depresja jest nieuleczalna, to znaczy, że zawsze trzeba liczyć się z jej nawrotem. Choroba ta jest wynikiem pewnego typu stresów, powodujących uszkodzenia neuronów i zmniejszających ich plastyczność.

Może to mało pocieszające, ale stan umysłu (albo jeżeli ktoś woli – duszy), który my nazywamy depresją, jest równie stary jak ludzkość. Opis pierwszych ofiar depresji znajdujemy już w Starym Testamencie. Cierpieć na nią miał król Saul, którego choroba doprowadziła do samobójstwa. Hiob lamentował: „We łzach rozpłynęła się moja dusza (…), dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona”.

Według najnowszych dostępnych danych Eurostatu, w 2014 r. w całej Unii Europejskiej 6,8 proc. populacji dorosłych osób (powyżej 18 roku życia) doświadczyło objawów depresyjnych, natomiast 2,9 proc. skarżyło się, że objawy te są bardzo dokuczliwe.

Depresja dotyka wszystkie środowiska, jednak w różnym stopniu. Z danych Eurostatu wynika, że wyższy poziom wykształcenia powiązany jest z niższymi wskaźnikami objawów depresyjnych. Dla całej UE wskaźnik liczby ludności z wykształceniem podstawowym i gimnazjalnym jest ponad dwukrotnie wyższy niż w populacji osób z wyższym wykształceniem.

Istnieje również pewna korelacja pomiędzy dochodem a objawami depresyjnymi. We wszystkich krajach Europy osoby z najniższymi zarobkami częściej mówią o występujących objawach depresyjnych niż osoby o wyższych dochodach. Na poziomie UE odsetek osób z objawami depresyjnymi w kwintylu o najniższym dochodzie jest trzykrotnie większy niż w grupie z najwyższymi dochodami.

mod/newtimesnews, forsal.pl, fronda.pl