Niedawno na Frondzie pojawiło się streszczenie niektórych wypowiedzi Szymona Hołowni dotyczących stanu polskiej debaty publicznej. Hołownia zastanawia się nad tym, czy z powodu tego, jak w tej debacie traktowani są chrześcijanie nie warto sobie udziału w niej odpuścić i zostawić ludzi, by budowali taki świat, jaki sobie wymarzyli. Niech przekonają się na własnej skórze o konsekwencjach tego, co tak zaciekle w polemice z nauką Kościoła bronią! Hołownia proponuje, by skupić się na budowaniu Kościoła i pogłębianiu wiary, by być gotowym na przyjęcie tych ludzi, którzy w nowym „raju” odniosą rany.

Kusząca propozycja! Każdy, kto choć raz musiał bądź chciał bronić nauki Kościoła przed  różnego rodzaju atakami ten wie, jak niekiedy jest to (przynajmniej z pozoru) bezsensowne zadanie. Możemy wymyślać najbardziej racjonalne argumenty, możemy dbać o ich właściwą formę (et cetera, et cetera) a i tak nasi oponenci skwitują to wzruszeniem ramion, skupią się na jakimś drugorzędnym szczególe, dołączą do tego emocjonalny atak ad personam i uznają, że nie dysponujemy żadnymi przekonującymi argumentami! Na końcu nas wyśmieją: „Ale głąby, że wierzą w coś takiego!”

Proroctwa o końcu chrześcijaństwa w Europie niepokoją mnie jednak z jednego powodu: mam dzieci. Zanim nie zostałem ojcem bez wahania podpisałbym się pod poglądami, które przedstawił Szymon Hołownia. Od momentu jednak, gdy ojcem zostałem nagle kwestia tego w jakim świecie będą dorastać moje dzieci nabrała niezwykłego znaczenia. Nie chcę świata, w którym nie będą miały one możliwości rozwijania własnej wiary, gdzie może ich też pochłonąć świat nazywający zło dobrem. Czyż dla nas, wierzących rodziców, nie jest koszmarem to, że nasze dzieci mogłyby dokonać wyborów przeciwko Bogu? Czy naprawdę mamy pozostawić ten świat samemu sobie i pozwolić, by nasze dzieci czerpały z niego wzorce? Co więc, jako rodzice, robimy, by nasze dzieci spotkały taki świat, gdzie bycie wierzącym w Boga, wiernym mężem czy żoną, uczciwym i rzetelnym pracownikiem i tym podobne, będzie czymś naturalnym?

I proszę nie powtarzać tego pesymistycznego argumentu, że aktualnych tendencji społecznych zatrzymać bądź zmienić się nie da. A jako przykład niech starczy to, jak w ciągu 30 lat zmienił się stosunek do palenia papierosów. Każdy, kto za komuny chadzał do lekarza ten wie, jak to lekarze papierosy palili w gabinecie lekarskim. A teraz jak to wygląda? A zakaz palenia na przystankach i w pociągach? Można coś zmienić? Można! Nie inaczej może być z akceptacją seksu przedmałżeńskiego (a co robi Josh Mcdowell w Stanach?), parami nieformalnymi, alkoholem, narkotykami ... Czy naprawdę jesteśmy pewni, że Jezus odwrócił swoje oblicze od Europy i skierował je ku ludom, które wydają owoce we właściwym czasie?

Bardzo bym chciał, by moje dzieci gdy dorosną powiedziały, że ojciec to był „twardziel”, bo nie bał się walczyć o to, w co wierzył. Skoro Jezus w tym świecie wybrał nas na swoich uczniów, czy naprawdę jesteśmy przegrani?

Marian Pułtuski