Dramat kryzysu związanego z kredytami walutowymi, głównie frankowymi, jest podwójny. Jeden powszechnie znany, bo notorycznie nagłaśniany przez media: w przypadku restrukturyzacji kredytów walutowych (głównie mieszkaniowych) banki poniosą jakoby olbrzymie straty, będą plajtować itd. Jeśli zaś z kolei nie dojdzie do umorzenia długów tzw. frankowiczom, będziemy mieć, i już mamy, dramat, a raczej tysiące dramatów pojedynczych rodzin, które w żaden sposób nie mają szans do końca nawet najdłuższego życia na spłatę kredytów mieszkaniowych zaciągniętych wtedy, gdy frank był o połowę tańszy niż teraz (w stosunku do złotówki). Zresztą na to najdłuższe życie frankowicze raczej szans nie mają, bowiem wegetują w permanentnym stresie, pod nieustanną presją banku i komornika, dochodzi już nawet do coraz liczniejszych samobójstw. Państwo nie może wciąż bezradnie patrzeć na dramaty setek tysięcy polskich rodzin – i nie jest tu nawet tak bardzo istotne to, co przyrzekł przed wyborami obecny prezydent. 

Same banki nie podpowiadają żadnych, dosłownie żadnych rozwiązań, w ogóle nie wychodzą naprzeciw swoim kredytobiorcom, idą w zaparte opierając się na rozumowaniu, którego sens najlepiej oddaje prymitywne powiedzenie „widziały gały, co brały”. Nie miejsce tu, by rozwodzić się nad tym, jak podstępnie mamiono ludzi, jak nie chciano udzielać kredytów na mieszkanie w złotówkach, ale w frankach jak najbardziej (choć w końcu żaden frankowicz ani deweloper od banku nie otrzymał nawet jednego franka), jak nie wyjaśniano do końca klientom, co to są spready itd. Państwo niewinne też nie jest, bowiem mogło tego typu kredytowanie już dawno temu zastopować, zakazać i nie byłoby dziś dramatów oraz tragedii – nie zrobił jednak tego żaden rząd. Te kredyty dalej funkcjonują, dalej działają spready (różnica między wcześniejszą ceną sprzedaży przez banki waluty lub innych aktywów, a ceną późniejszego kupna tychże walut i aktywów). Bankom w ogóle nie przeszkadza, że ich klienci nie spłacają długu, a jedynie z wielkim trudem harują na odsetki; o to bowiem chodzi! Odsetki już dawno przekroczyły wartość kredytu, ale kredytobiorca wciąż musi płacić i płacić. I końca tego procederu nie widać. Zadufane w sobie banki, przekonane że świat bez ich machinacji istnieć nie może, jednak się mylą i to bardzo. Banki, gdyby trochę pomyślały, to by zrozumiały, że i tak w końcu poniosą straty, ale wtedy to już naprawdę dramatyczne. 

Parę tygodni temu słyszałem, z jakim lekceważeniem wypowiadał się o problemie kredytów walutowych prezes NBP Marek Belka; on nie widzi żadnego problemu, bo niespłacalność tych kredytów walutowych wynosi faktycznie tylko 3 proc., a to bardzo mało, w warunkach zachodnich niespłacalność nawet w rodzimych walutach kształtuje się na wyższym poziomie. Pan prezes też się myli. Dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. A jak się urwie, to wylewa się nie trochę wody, ale wszystka. Tymczasem ucho już się urywa. Polacy otrząsają się bowiem ze strachu przed bankowymi represjami, już za chwilę niespłacalność zacznie gwałtownie rosnąć. O tym mówi się już coraz głośniej, wewnętrzny opór wśród kredytobiorców narasta, za chwilę dojdzie do buntu. A frankowicze są bardzo dobrze zorganizowani, świetnie skomunikowani. Czekają tylko na hasło: od tego miesiąca nie płacimy! I co, drodzy „bankowicze”, poślecie wtedy do tych rodzin setki tysięcy komorników, zatrudnicie setki tysięcy sędziów, zwielokrotnicie zatrudnienie swoich „nadzorców”? Kompletnie nierealne. 

Banki nie zdają sobie sprawy ze skali napięcia; ludzie wytrzymują jeszcze tylko dlatego, że liczą na pokojowe rozwiązania, na prezydenta, na nowy parlament i nowy rząd. Jeśli się przeliczą, nie doczekają, jeśli ulotni się nadzieja, to dojdzie do potężnego buntu i wtedy faktycznie stracą wszyscy (oczywiście oprócz samych właścicieli instytucji finansowych i ich zarządów, ci bowiem już dawno są zabezpieczeni). Podejrzewam, iż niektórym kręgom politycznym o to może chodzić, bowiem fala buntu – która wówczas obejmie i innych, np. ok. 5 mln. ludzi dotkniętych tzw. poliso-lokatami – zmiecie władzę. Ale zmiecie i wiele banków. Wbrew temu, co mniemają zarządzający bankami, na zachowania społeczeństwa nie mają wielkiego wpływu publikacje krytykujące ich metody działania i zarobkowania. Żaden artykuł, ani żadna książka nie będzie iskrą zapalną. Ale apel 700 tysięcy frankowiczów: „nie płacimy!” będzie taka iskrą. Wiele nie trzeba, by wywołać panikę (te same media, które teraz litują się nad bankami, pierwsze uderzą na alarm). Ludzie rzucą się, by wypłacać swe pieniądze z banków i co dostaną? „Bankowicze” dobrze wiedza, co mogą ludziom wypłacić, wiedzą jaka jest tzw. rezerwa cząstkowa; według optymistycznych wyliczeń w Polsce wynosi ona 8 proc. Banki igrają nie z ogniem, ale z całym potężnym wulkanem. A razem z nimi niechcąco i rządzący politycy.

Ktoś na pewno zaraz powie, że to czarnowidztwo, gruba przesada. Przyjemnie jest wierzyć w miłe scenariusze, ciężko zrozumieć zdeterminowanego bliźniego. Jednak trzeba sytuację oceniać realnie i wyciągać wnioski z poprzednich kryzysów. Zdumiewające, jak łatwo poszła w niepamięć historia upadku banku Lehman Brothers, co w 2008 r. zapoczątkowało kryzys finansowy w skali świata. A do tego kryzysu doszło ostatecznie właśnie dlatego, że kredytobiorcy przestali masowo spłacać swe zobowiązania związane z zakupem mieszkań i nieruchomości. Powiedzieli po prostu: nie mamy, róbcie sobie co chcecie, nie płacimy. Rząd amerykański, by nieco podratować sytuację, dodrukował ok. 1,2 biliona dolarów. Na biednego nie trafiło, to fakt. Ale ile pieniędzy może dodrukować polski rząd? 

Na całą, z pozoru skomplikowaną sytuację, można jednak spojrzeć inaczej. Wystarczy potraktować banki, jak każde inne normalne przedsiębiorstwo, jak każdy inny podmiot gospodarczy (choć banki strasznie się przed tym bronią uprawiając m.in. zupełnie specyficzną, kreatywną księgowość – legalnie, bo prawo dla nich jest inne). Przedsiębiorstwo, gdy ponosi straty, ratuje się najczęściej odsprzedażą udziałów. To samo powinny zrobić teraz banki, które grożą, że splajtują, jeśli dojdzie do restrukturyzacji kredytów frankowiczów, a to pociągnie za sobą tragiczne skutki dla całej gospodarki narodowej. Nie muszą jednak plajtować, po prostu oddadzą, a raczej sprzedadzą swe udziały, zresztą na pewno nie w całości. 

Kto będzie chciał kupić bankruta, komu to się opłaci? Ano na pewno opłaci się to państwu polskiemu, które zyskuje właśnie fantastyczną okazję do repolonizacji banków. Państwo w przypadku każdego rozwiązania musi wydać pieniądze. W przypadku restrukturyzacji kredytów walutowych trzeba będzie jakimiś dotacjami, dodrukami itp. ratować banki (prywatne!). Bez tej restrukturyzacji trzeba będzie zaś jakoś dofinansowywać swoich obywateli, setki tysięcy rodzin, wszak nie można tylu ludzi pozostawić na pastwę losu; czym mogłoby się to skończyć mówiliśmy powyżej. Skoro zatem państwo i tak musi wydać pieniądze, to trzeba je wydać tak, aby zarobić. A kupując udziały w bankach zarobi się podwójnie: ratując olbrzymią rzesze Polaków w potrzebie, zyskując może nawet ich dozgonną wdzięczność oraz odzyska się w dużym stopniu udziały w bankach, a więc również i w ich zyskach. Repolonizacja gotowa! Przy takim poziomie zysków, jaki notują banki w Polsce, włożone pieniądze będą procentować od pierwszego dnia i szybko się zwrócą w całości. Jeżeli nawet będziemy narzekać na wysokie opłaty bankowe, to przynajmniej będziemy mieli świadomość, że powiększają one skarb narodowy, a nie wypełnią prywatne skarbce garstki gigantycznych bogaczy ukrytych w Panamie, albo diabli wiedzą gdzie. Także 170 tys. pracowników bankowych (wg danych Związku Banków Polskich) nie straci pracy. Same korzyści.   

W tej sytuacji wyliczenia przedstawione przez KNF, opiewające na „straty” banków w wysokości od 66,9 do 103,4 mld zł w przypadku restrukturyzacji toksycznych kredytów, nie będą dla nikogo straszne. W zasadzie im większa ta „strata”, tym lepiej, bowiem oznaczać to będzie, że tym więcej udziałów jest do kupienia. Tym większa będzie repolonizacja. Banki nie będą miały prawa narzekać, bowiem dojdzie do naturalnej i uczciwej transakcji, bardzo powszechnej w świecie gospodarczym. Banki nie wykażą strat jako instytucje finansowe, jako przedsięwzięcia gospodarcze, wprost przeciwnie, będą uratowane, więc nie mogą nie pójść na ten układ. Tylko stosunek właścicielski się zmieni, a to żadna rzeczywista krzywda dla nikogo. Stosowna ustawa sejmowa w pełni usatysfakcjonuje i frankowiczów, i wszelkich innych uczciwych polskich obywateli, bowiem będą mieli oni świadomość osiągnięcia podwójnego celu przez wydatkowanie tych miliardów. Na pewno do korzyści trzeba będzie doliczyć również poważne ożywienie gospodarcze, wzrost koniunktury poprzez uwolnienie setek tysięcy ludzi z opresji finansowej. 

Leszek Sosnowski

Autor jest prezesem Białego Kruka, współautorem „Wygaszania Polski” i publicystą „Wpisu”; więcej na powyższy temat w kwietniowym numerze miesięcznika.