Andrzej Ż. rozpoczął pracę zawodową w 1982 roku. Trafił do Służby Bezpieczeństwa. Potem był policjantem, m.in. w komisariacie w Kalwarii Zebrzydowskiej. W końcu wylądował w Centralnym Biurze Śledczym, gdzie zajmował się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości o charakterze gospodarczym. W trakcie pracy w CBŚ skończył prawo na Uniwersytecie Wrocławskim. Był to warunek konieczny, by awansować na stanowisko inspektora.

 

Ze służb odszedł na emeryturę w 2006 roku – akurat trwała akcja dezubekizacji mundurowych zarządzona przez ówczesnego szefa MSWIA Ludwika Dorna (l.). Ale Andrzej Ż. inaczej tłumaczy powody swojej decyzji. „Odszedłem na przedwczesną emeryturę, dlatego że (pod rządami PiS) CBŚ KGP (a co za tym idzie i mój Wydział) został zdezorganizowany” – napisał w liście do minister Julii Pitery (58 l.).

 

Andrzej Ż. dostał 2,9 tys. zł mundurowej emerytury. I zatrudnił się w skarbówce na warszawskiej Pradze – był tam inspektorem skarbowym. Zarabiał 2,4 tys. zł. Jak pisze w liście do premiera, to wtedy odkrył, że w urzędzie, gdzie pracował, niszczono dokumenty i przetrzymywano kilkadziesiąt spraw karnych, by uległy przedawnieniu. O tych nieprawidłowościach poinformował Ministerstwo Finansów. Resort przysłał kontrolę, która – jak utrzymuje Andrzej Ż. – od razu wskazała go jako „donosiciela” i przesłuchiwała w biurze w oszklonym pomieszczeniu, gdzie doskonale widzieli go współpracownicy. „Za ujawnienie tych spraw zostałem wyrzucony z pracy” – twierdzi Andrzej Ż.

 

W tym czasie przyszły na świat jego dzieci – pięcioletni dziś syn rozwija się zdrowo, ale dwuletnie bliźnięta nie miały już tyle szczęścia. Jedno z nich ma poważną wadę serca. – Dużo pieniędzy przeznaczyliśmy na leczenie synka z chorym sercem – powiedziała "Faktowi" żona Andrzeja Ż., Renata. Andrzej Ż. nie miał wtedy pracy. Utrzymywał pięcioosobową rodzinę z emerytury. Na głowie miał też kredyt mieszkaniowy we frankach – rata wynosiła ok. 450 zł. Zaczął się zadłużać.


W końcu znalazł pracę jako ochroniarz. Za 7 zł za godzinę. „Pracowałem po 16 i więcej godzin, niejednokrotnie na mrozie, co odbiło się̨ na moim stanie zdrowia (wzrost ciśnienia, choroby układu oddechowego, zapalenie płuc). Nie wstydzę się tej pracy, gdyż chodziło mi o zapewnienie godnego bytu” – pisze o tym czasie Andrzej Ż. „Było to wykonywanie zlecenia, polegającego na staniu na nogach przez 24 h w jednym z marketów handlowych na Ursynowie, za które otrzymywało się 168 zł za dobę̨, czyli w najlepszym wypadku 1 680 zł za miesiąc” – wylicza. Ze względu na stan zdrowia musiał jednak rzucić tę pracę.

 

– Trzeba ustalić, co się stało, że miał tak potworne długi i zobowiązania, bo to właśnie one, a nie niesprawne działanie instytucji państwa, były prawdopodobnie przyczyną jego desperackiego kroku - twierdzi minister ds. korupcji Julia Pitera, z którą Ż. prowadził od dawna ożywioną korespondencję. – Będziemy dalej badać okoliczności, które doprowadziły go do tego desperackiego czynu, ale wydaje się, że jest to raczej splot bardzo wielu życiowych okoliczności niż jakaś jedna konkretna sprawa – zapowiada także premier Tusk. Jego zdaniem sytuacja materialna Andrzeja Ż. "nie była łatwa, ale nie była też dramatycznie trudna".

 

Więcej na stronie Faktu: http://www.fakt.pl/Kim-jest-Andrzej-z-Ma-3000-emerytury-i-wielkie-dlugi-,artykuly,115905,1.html

 

JW/Fakt