Na jutro zaplanowana jest w Warszawie manifestacja środowisk feministycznych w proteście przeciwko procedowaniu w Sejmie obywatelskiej inicjatywy "Zatrzymaj aborcję". W internecie widać dużą determinację, aby "Czarny Piątek" nie okazał się frekwencyjną klapą. Nawiązując do jednego z haseł z poprzedniego protestu, kobiety są wyraźnie w***wione, co wyraża wpis mobilizujący do wyjazdu na Warszawę, zamieszczony na profilu facebookowym Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Jako największego wroga po raz kolejny została wskazana partia rządząca, ale czy słusznie?

"Wiemy też, że możliwych scenariuszy jest wiele. Jeden mamy przećwiczony – PiS cofa się tylko przed masą i siłą ludzkiego gniewu. Dlatego w piątek jedziemy na Warszawę! Jeśli do tego czasu uchwalą zakaz – powiemy im, co o tym myślimy, a "Czarny Piątek" będzie początkiem Polski czarnej od protestów, którymi zmusimy PiS do wycofania się z tego zakazu na posiedzeniu Senatu. Albo Prezydenta do jego niepodpisywania. Albo… No właśnie. Tak, na każdym etapie tego piekła damy z siebie wszystko. I będziemy walczyć do końca." - czytamy na profilu facebookowym Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.

W całym wpisie nie ma nawet słowa o tym, że projekt zakazujący aborcji z przyczyn eugenicznych nie ma autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, ale jest owocem korzystania przez obywateli z prawa do zgłaszania inicjatyw ustawodawczych. Organizatorem akcji jest Fundacja Życie i Rodzina, której, przy wsparciu innych pozarządowych podmiotów, udało się zebrać pod projektem zaostrzającym prawo aborcyjne ponad 830 tys. podpisów Polek i Polaków. Jedyną "winą" PiS-u w tej sytuacji jest to, że, tak jak partia ta obiecała w kampanii wyborczej, poważnie traktuje inicjatywy zgłaszane przez obywateli i zamierza nad nimi pracować.

Feministki piszą o sejmowych "potworach", które chcą zmusić matki do rodzenia niepełnosprawnych dzieci. Gdyby zachowały uczciwość, musiałyby przyznać, że ich protest jest de facto wymierzony, nie przeciwko posłom Prawa i Sprawiedliwości (którzy w tym wypadku pełnią rolę wygodnego kozła ofiarnego), ale znacznej części społeczeństwa, dla której prawo do życia dziecka chorego czy niepełnosprawnego jest wartością zasadniczą. Takie podejście do tematu wymagałoby jednak od tych środowisk przystąpienia do poważnej debaty na argumenty nad kształtem regulacji prawa do przerywania ciąży. Konsekwencją każdej aborcji jest śmierć człowieka. Już sam ten fakt wskazuje, że prawo w tej materii nie powinno zależeć od tego, kto głośniej krzyknie na ulicy.

Zwolennicy liberalizacji prawa aborcyjnego jednak dyskutować nie chcą. Nie lubią kompromisu z 1993 r., przyznającego prawo do usunięcia dziecka jedynie w enumeratywnie wymienionych wypadkach. Traktują go jednak jako swoiste minimum i nie wyobrażają sobie, by zmiany mogły pójść w kierunku większego ograniczania prawa do aborcji. Zgodnie z ich rozumieniem rozwoju społecznego, dopuszczalna jest jedynie dalsza liberalizacja. Każda próba powstrzymania "postępu" jest odczytywana w kategoriach wrogiej reakcji (brzmi znajomo, prawda), którą należy zwalczać przy użyciu wszelkich dostępnych środków.

Marcin Rezik/salon24