Pierwsza w Niemczech, a druga zagraniczna, wizyta nowego prezydenta RP unaoczniła po raz kolejny, że Pakt Północnoatlantycki nie jest jednolity, nie tylko gdy chodzi o niekoniecznie kompatybilne rodzaje uzbrojenia, ale też w zakresie geopolitycznym.

W tej chwili w NATO toczą się dwa spory. Pierwszy, od wielu lat, choć teraz przycichł, ale wciąż jest ważnym punktem odniesienia, to dyskusja czy poszerzać Pakt czy nie. W sposób spektakularny ujawniło się to na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008. Wówczas koalicja niemiecko-francusko-włoska zablokowała wejście Gruzji. Było ono popierane przez USA i Polskę. Trójkąt Berlin-Paryż-Rzym nie zgadzał się nawet na podanie choćby niebliskiej daty wstąpienia do tej organizacji przez Tbilisi. To odrzucenie wniosku prezydenta Mikheila Saakaszwilego było prezentem dla Rosji. „Merkozy” czyli ówczesny tandem: kanclerz Angela Merkel – prezydent Nicolas Sarkozy mogli być zadowoleni. Ich vetow sprawie akcesu pierwszego potencjalnego członka NATO z Południowego Kaukazu rzeczywiście umożliwiło dalszą entente cordiale z Rosją.

Powtórka z Monachium 1938?

Warto przypomnieć ówczesne okoliczności. Szczyt w Bukareszcie odbywał się parę miesięcy przed agresją Rosji na Gruzję i przed faktycznym usankcjonowaniu zaboru przez Federację Rosyjską gruzińskich terytoriów: Abchazji i Osetii Południowej. Dla Berlina i Południowej Europy zabrakło motywacji i dostatecznego powodu, aby rozszerzyć formalne „terytorium NATO” na kolejny – po Łotwie, Litwie i Estonii – kraj będący niegdyś częścią składową Związku Sowieckiego. Tym bardziej, że na owym szczycie Putin się temu sprzeciwił... Niemcy i Francja z poparciem Włoch nie chciały drażnić Rosji. Jak bardzo zgubna okazała się ta „strategia”, pokazała późniejsza kolejna, po pięciu latach i paru miesiącach, agresja Moskwy na Krym i wschodnią Ukrainę.

Druga dyskusja wewnątrznatowska odbywa się od roku i przybiera na intensywności. Chodzi o obecność wojsk krajów członkowskich NATO na terytorium Polski oraz trzech krajów bałtyckich. Wspólnym mianownikiem obu tych zażartych sporów jest, w gruncie rzeczy, stosunek do Rosji. To konfrontacja „twardego” czyli po prostu realistycznego kursu reprezentowanego przez nas, naszych północno-wschodnich sąsiadów oraz, ostatnio znowu, po przerwie, Stanów Zjednoczonych z oponentami czyli Niemcami, a także wspierającą je Francją. Są zwolennikami kursu „miękkiego”, który tak naprawdę oznacza status quo w relacjach Zachodu i Kremla. Kraje wspierające ten współczesnyappeasement, skupiony wokół Niemiec powołują się na formalnie obowiązujący traktat NATO ‒ Rosja, który rzeczywiście expressis verbis stwierdza, że w krajach sąsiadujących z Federacją Rosyjską, będących członkami Paktu Północnoatlantyckiego nie mogą stacjonować jednostki wojskowe innych krajów NATO. Nie przypadkiem używam tu pojęcia appeasement , żywcem przeniesionego z Monachium 1938, towarzyszącemu słynnemu bezsensownemu, tragicznemu w skutkach porozumieniu między premierem Jej Królewskiej Mości Neville'em Chamberlainem i kanclerzem III Rzeczy Adolfem Hitlerem, które nastąpiło tuż po... zaborze Czech przez Niemcy. No, właśnie. „Nurt zachowawczy” w ramach NATO, którego liderem jest drugie co do wielkości państwo Paktu (póki co, bo przyrost demograficzny Turcji spowoduje, że to Ankara, a nie Berlin będą niedługo w NATO numerem dwa) powołuje się na literę Traktatu i zupełnie nie chce przyjąć do wiadomości jak bardzo zmieniła się sytuacja geopolityczna w ostatniej dekadzie. A zwłaszcza w ostatnich siedmiu latach, które można nazwać „siedmioma latami tłustymi” rosyjskiego imperializmu (począwszy od sierpniowej agresji Rosji na Gruzję w 2008). Brak reakcji w postaci wewnątrznatowskiej zgody na przybliżenie wojsk Paktu do granic Rosji – mimo Gruzji 2008 i Ukrainy 2014 – świadczy albo o krótkowzroczności i braku realizmu właśnie, albo o przedkładaniu swoich dobrych, a przynajmniej lepszych od innych krajów, bilateralnych relacji z Kremlem przez niektóre państwa Sojuszu.

Zachód traci czas – Rosja go zyskuje

Dyskusja o międzynarodowej wojskowej obecności na terytoriach zawiadywanych przez Warszawę, Rygę, Wilno i Tallin nie jest dyskusją akademicką. Za rok odbędzie się w Warszawie szczyt Paktu Północnoatlantyckiego i to forum może podjąć decyzję o zmianie kursu wobec Rosji. Z „traktatowego” na adekwatny do nowej sytuacji geopolitycznej. Czy podejmie? Zależeć to będzie od presji „lobby rosysjko-sceptycznego” na Berlin i okolice. Żeby było jasne: nie będzie to wcale zadanie łatwe. To właśnie m u s i być głównym celem polskiej polityki międzynarodowej. Nie ma co czekać na wielce prawdopodobną zmianę władzy w Polsce. Obecny rząd powinien zrozumieć, że oznacza to stratę dwóch, a licząc okres konstytuowania się nowej Rady Ministrów – trzech miesięcy. A tempus fugit –czas ucieka. Strata tych kilkunastu tygodni jest darem dla Rosji i przyjaciół Moskwy w Europie. W tym kontekście ostatnie „wyczyny” rządu PO-PSL, w tym wypowiedzi premier Kopacz i jej ministrów zakrawają na zdradę stanu. Nóż wbity w plecy prezydentowi Dudzie przed jego wizytą w Berlinie, osłabienie pozycji negocjacyjnej Głowy Państwa, dezawuowanie prezydenckiej oczywistej koncepcji stworzenia baz NATO-wskich u nas oraz naszych bałtyckich sąsiadów jest szaleństwem z punktu polskiej racji stanu, choć zapewne ma swoje znaczenie w kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej.

To wielka metafora, że skandaliczne wypowiedzi premier Kopacz – będące z jednej strony prezentem dla Niemiec, bo pokazujące niejednorodność stanowiska strony polskiej, a z drugiej ze względów oczywistych prezentem dla Rosji – miały miejsce na kolejowym peronie. „Peronowej polityce zagranicznej” rządu PO-PSL musimy przeciwstawić politykę polskiej racji stanu.

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej" (02.09.2015)

Ryszard Czarnecki