Przez Parlament Europejski przetacza się fala antyamerykańskiej histerii. Piszę te słowa tuż po sesji PE w Brukseli (drugiej w tym roku, a pierwszej w stolicy Królestwa Belgii) podczas której niemiecki socjalista Josef (Jo) Leinen wygłosił postulat, aby uznać za persona non grata nowego ambasadora USA przy Unii Europejskiej. Dostał burzę oklasków z lewej, ale także ze środkowej (sic!) strony sali. Dopiero nowy szef europarlamentu Włoch Antonio Tajani przytomnie wyjaśnił, że póki co nie było jeszcze oficjalnej nominacji Białego Domu na ambasadora przy UE (ma nim być Ted Malloch). Grzechem przyszłego potencjalnego reprezentanta Stanów w Brukseli były jego sceptyczne wobec UE wypowiedzi. Czy zatem Polak, któremu zdarzało się krytykować politykę władz Niemiec nie może być przez to ambasadorem Rzeczpospolitej w Berlinie? Absurd. Oczywiście, że może. Ale do histeryków – lewaków, komunistów różnej maści, Zielonych i sporej części liberałów te racjonalne argumenty nie trafiają.

Obama też lekceważył Europę

Histeria wokół zapowiadanego przecież w kampanii przez kandydata Donalda Johna Trumpa muru na granicy z Meksykiem przybrała tak emocjonalny wydźwięk, że przeciwnicy tego projektu, a nawet część zwolenników, nie pamiętają lub nie chcą pamiętać, że autorem tego pomysłu był prezydent George Walker Bush, a za jego następcy – Baracka Husseina Obamy zbudowano część prawdziwych granicznych fortyfikacji. Gdy obecnego lokatora Białego Domu oskarża się o traktowanie Europy per noga i o poglądy, które na starym Kontynencie uważane są za eurosceptyczne, to tylko ktoś wzmożony amnezją nie będzie pamiętał, że identyczny lekceważący stosunek do Europy wyrażał poprzednik Donalda J. Trumpa czyli Barack H. Obama ‒ szczególnie w czasie swojej pierwszej kadencji. Gdy poprzednik Trumpa przyleciał do Europy, to spotkał się z liderami Unii, bynajmniej nie w Brukseli, jak oni chcieli, lecz w Madrycie – jak on chciał, bo odbyło się to niejako „przy okazji” jego bilateralnej wizyty w Królestwie Hiszpanii. A był w Hiszpanii, ponieważ to ważny kraj dla amerykańskiej polityki wewnętrznej (skoro aż 48 milionów obywateli USA posługuje się językiem hiszpańskim).

Histerycy i cynicy – rosyjska radość

Nie lubię histerii. Także w polityce. Zwłaszcza w polityce międzynarodowej. To najgorszy doradca. Ale za falą histerii są cyniczni cwaniacy, którzy jej nie ulegają, a w których żywotnym interesie jest wzniecać, podtrzymywać i wzmacniać antyamerykańskie nastroje. Cień Związku Sowieckiego padał na antywojenne, pacyfistyczne demonstracje w Europie w latach 1980., gdy na ulicach europejskich metropolii protestowano przeciwko rakietom Pershing (które były jedynie odpowiedzią NATO na sowieckie SS 20 rozmieszane w państwach Układu Warszawskiego). Takoż cień Moskwy pada i teraz na to antyamerykańskie wzmożenie w elitach politycznych, medialnych czy po części artystycznych Europy. Histerykami czy ludźmi ideologiczne uprzedzonymi do USA (lewactwo różnego sortu i autoramentu, antyglobaliści, ale też, uwaga, część skrajnej prawicy, co ciekawe werbalnie również euronegatywistycznej, jak nowy prezydent USA) manipulują ci, którzy biorą pieniądze od Rosjan lub robią z nimi interesy. Jak widać, sojusz nawiedzonych antyamerykańskich oszołomów i cyników na pasku Kremla lub wręcz agentów jest ponadczasowy i przetrwał upadek Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich.

Źle, ale pół biedy gdy histeria ogarnia backbencherów czyli używając tego terminu zaczerpniętego z brytyjskiej Izby Gmin – posłów z tylnych rzędów PE. Znacznie gorzej, gdy ów paraliż, niekoniecznie postępowy, chwyta może nie „zacne, ale ważniejsze głowy”, by strawestować Boya-Żeleńskiego. Ostatni list przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska do politycznej elity UE był wszakże klasycznym przykładem takiej właśnie histerii. Tusk zrównał de facto islamski radykalizm (terroryzm) z działalnością prezydenta USA. Takie zdania można było dotąd przeczytać w skrajnie prawicowych, euronegatywistycznych pisemkach w Europie Zachodniej czy Północnej. Kwitowało się to wzruszeniem ramion. Ot, polityczny margines. Teraz pod identycznymi słowami podpisuje się szef jednej z trzech najważniejszych instytucji UE. Świadczy to jednak nie tyle o radykalizacji języka (to swoją drogą), ale o skrajnej głupocie. Takie antyamerykanizmy, zwłaszcza z oficjalną pieczęcią Unii to wymarzony prezent dla Władimira Władimirowicza Putina. Donald Tusk zagrał pierwsze skrzypce w fałszującej europejskiej orkiestrze, do tej pory złożonej głównie z radykałów, lewaków, agentów i innego politycznego folkloru.

Gruzini bez wiz ‒ europarlament ratuje honor

Zganiłem Parlament Europejski, a teraz go pochwalę (na zasadzie „kija i marchewki”) wobec instytucji, której współprzewodniczę. O ile europarlament en masse ulega fobii antyamerykańskiej (wszak z dość licznymi wyjątkami), to w jednej kwestii zachował się na pewno bardzo przyzwoicie. Chodzi o zniesienie wiz dla obywateli Gruzji. Europosłowie dotrzymali słowa – pora na Radę. A w niej Niemcy straszą wizją gruzińskiej mafii, która terroryzować będzie teutońskie miasteczka. Pod tym względem Germanie są konsekwentni, bo przecież to właśnie Berlin przy dzielnej współpracy Rzymu (sojusz niczym z II wojny światowej) i Paryża zablokowali na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku oficjalne uchylenie drzwi do członkostwa Tbilisi w Pakcie Północnoatlantyckim.

Dlaczego UE jest bardziej przychylna zniesieniu wiz dla Gruzji, a wynajduje różne preteksty, żeby tego nie uczynić w kontekście Ukrainy? Ten rebus jest prosty. Gruzja liczy około 3,8 miliona mieszkańców (według gruzińskiego Geostatu), a Ukraina, chociaż się wyludnia, 40 milionów z okładem. Zatem bogata Europa Zachodnia, statystycznie rzecz biorąc, mniej obawia się gruzińskiej inwazji, a bardziej ukraińskiego zalewu. Przypomina mi to rozmowę pod koniec prezydencji Wielkiej Brytanii w UE, gdy byłem ministrem do sprawy UE z moim brytyjskim odpowiednikiem, który tłumaczył mi, że dla UE głównym problemem z Polską jest jej wielkość. Tym razem jeszcze większym unijnym bólem głowy jest biedna jak mysz kościelna Ukraina, której obywatele masowo wyjeżdżają do Polski, a przy ułatwieniach wizowych (ja za nimi jestem!) jeszcze więcej Ukraińców wyjechałoby do bogatszych państw Unii.

Europarlament w sprawach USA zasługuje na pałę, w sprawach Gruzji na szóstkę – średnia jest taka, że jednak zda do następnej klasy (czytaj: do następnej kadencji). W sprawie Ukrainy natomiast ostatnio zachowuje się jak Poncjusz Piłat czyli umywa ręce. Do czasu: Rosjanie znów prowokują posłów z Brukseli i Strasburga, aby tupnęli nogą w obronie honoru Europy.

Ryszard Czarnecki

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (06.02.2017)