„Nie interesuję się służbami specjalnymi ‒ z nadzieją na wzajemność”. To powiedzonko, które wprowadziłem do języka publicznej debaty w Polsce jest tyleż efektowne, co oczywiście nieprawdziwe (żeby nie powiedzieć naiwne). Rzecz jasna, służby na całym świecie interesują się głównie tymi, którzy się nimi nie interesują.

Z mojego brukselskiego obserwatorium widać wyraźnie kilka rzeczy.

Po pierwsze: jakże śmieszne są stwierdzenia typu „służby na przykład Wielkiej Brytanii są otaczane wielką estymą w społeczeństwie, nie są przedmiotem gry politycznej, współpracować ze służbami to zaszczyt dla obywatela Jej Królewskiej Mości – a u nas to powód do anatemy, a służby są elementem politycznej gry”. Ci, którzy tak bezrefleksyjnie porównują instytucję służb specjalnych w PRL i w Polsce z tymi na Zachodzie, choćby w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, USA czy Izraelu, wydają się za wszelką cenę nie chcieć rozumieć, że kolejne wcielenia Jamesów Bondów czy agenci na przykład francuscy służyli cały czas tym samym, swoim państwom, nawet jeśli rządzonym przez rożne partie. Ludzie z MI5 czy MI6 z Wysp Brytyjskich pracowali na rzecz własnego kraju, który ‒ owszem ‒ wymieniał się informacjami w ramach NATO, zwłaszcza ściśle z Amerykanami, jednak nie był częścią systemu, który służył obcemu mocarstwu. A tak było w przypadku „krajów demokracji ludowej” trzymanych za twarz przez Związek Sowiecki w ramach Układu Warszawskiego. Porównywanie obu tych sytuacji jest więcej niż karkołomne: jest fałszem historycznym.

Po drugie: mitem jest określane IV RP jako państwa, którego rząd roztacza wszechobecną kontrolę nad społeczeństwem poprzez służby specjalne. Świadczy o tym zdecydowanie większa ilość podsłuchów instalowanych za czasów rządów PO-PSL w latach 2007-2015 niż to, co miało miejsce w latach 2005-2007. W ostatnich latach, uczciwie mówiąc, inwigilacja obywateli na świecie wzmogła się, lecz w Polsce skala tejże i tempo jej wzrostu były wyraźnie większe niż gdzie indziej.

Po trzecie: „czy leci z nami pilot?”. To powiedzenie dobrze oddaje niepokój, co dzieje się ze służbami specjalnymi w naszym kraju, które wydają się być „państwem w państwie”. Nawet rządzący przez siedem lat premier Tusk wściekał się w gronie najbliższych współpracowników, że formalnie podległe mu służby działają przeciwko niemu. Stąd bardzo częste – porównując to ze standardami zachodnimi – dymisje szefów poszczególnych służb cywilnych i wojskowych wywiadu i kontrwywiadu.

Marzę o sytuacji, w której w Polsce byłoby tak, jak choćby w przywoływanej tu parokrotnie Wielkiej Brytanii (skoro urodziłem się w Londynie, to ciągnie wilka do lasu...) czy w Izraelu, gdzie dzielni agenci służb specjalnych przechodzą potem – i to z przytupem – do polityki. Przykład pierwszy z brzegu, można powiedzieć domowy: w Parlamencie Europejskim wiceprzewodniczącym frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, a jednocześnie szefem delegacji UE‒Indie, jest generał Geoffrey van Orden. To ważna postać wywiadu wojskowego Jej Królewskiej Mości: szef wysuniętej placówki tegoż w Berlinie Zachodnim w czasie drugiej „Cold War” czyli „Zimnej Wojny” lat 1980. W latach 1990 był w innym, wówczas niebezpiecznym miejscu w Europie, czyli w Bośni i Hercegowinie, do czego po latach przyznał mi się w tym samym Sarajewie późną nocą przy szklaneczce czegoś, co na pewno nie było wodą mineralną. Skądinąd Geoffrey ze swoimi długimi siwymi włosami i zamyślonym spojrzeniem wygląda zdecydowanie bardziej na muzyka czy poetę, a nie na generała wywiadu – ale o to przecież chyba chodzi.

Z kolei w Izraelu spotkałem niegdyś minister spraw zagranicznych Cipi Liwni, której niewiele zabrakło (mandatów dla jej partii Kadima), aby zostać premierem Państwa Izrael. A nie dalej, jak w lutym tego roku spotkałem się w Jerozolimie z Juwalem Steinitzem, ministrem do spraw służb specjalnych i byłym ministrem finansów, który oczywiście wywodził się ze służb.

W Polsce na to chyba jeszcze jest za wcześnie.

Ryszard Czarnecki

Nowe Państwo, 1 IX 2015