Jak zwykli ludzie mają okazać swoje niezadowolenie w systemie demokratycznym? Zwykle za pomocą głosowania, rzadziej demonstracji czy aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa. Ludzie liczą na to, że ich lokalni przedstawiciele, których sami wybrali, będą dbać o ich interesy na poziomie parlamentu.


Czasami tak nie jest. Szczególnie, gdy górnolotne ideały elit trzymających władzę zderzają się z rezultatami wdrażania tych ideałów na poziomie ulicy. W Europie Zachodniej dotyczy to przede wszystkim kwestii emigracji.


Wśród elit istnieje szeroki konsensus, że emigracja jest rzeczą dobrą. Dla wolnościowców oznacza ona ręce do pracy, a więc niższe płace dla robotników i niższe ceny dla konsumentów. Dla wyznawców multikulturalizmu emigracja to wielka szansa na eksperymenty z zakresu inżynierii społecznej. Hołubmy „innego”, czyli emigranta, nie wymagajmy żadnej asymilacji, okażmy zrozumienie dla jego najbardziej egzotycznych form kulturalnych, aby zmniejszyć poczucie alienacji nowo przybyłych. Zresztą niedługo wszystko się zmiesza, będzie kolorowiej, stworzy się nowy model człowieka tolerancyjnego, czyli nihilistycznego, a tradycyjny, jednorodny paradygmat europejski, chrześcijański zostanie podminowany, a nawet zniszczony. Dla ideologów rozrywki, czyli dla dyktatury przyjemności, emigracja oznacza, że nowo przybyli będą wykonywać najgorsze prace, którymi gardzą tubylcy, którzy mogą sobie korzystać z „dobrodziejstw” zapomogi społecznej, choćby z usług prostytutek subsydiowanych przez podatnika jak jest to w Holandii.


Media i parlamenty krajów europejskich, jak również sama Bruksela, są więc zgodne co do korzyści płynących z emigracji. Tylko dysydencka garstka elity, zwykle konserwatywna, stara się dosłyszeć głosy zwykłych ludzi na ten temat. Ale intelektualny mainstream natychmiast wylewa morze oskarżeń o rasizm i szowinizm na każdego, kto ośmieli się w jakikolwiek sposób wspomnieć problemy zwykłych ludzi i zasugerować, że można je przynajmniej ograniczyć poprzez jakieś restrykcje emigracyjne.


W rezultacie konserwatyści albo siedzą cicho, albo wegetują gdzieś na marginesie. A sprawy palące biorą w swoje ręce samorodni działacze miejscowi, nierzadko radykalni nacjonaliści. Tak też było z Angielską Ligą Obrony (The English Defense League – LDL). Organizacja ta powstała w robotniczych i urzędniczych dzielnicach angielskich miast jako reakcja na skargi na przybyszy z krajów islamskich. Chodzi przede wszystkim o jawne i bezczelne stosowanie zasad szariatu, prawa islamskiego w sercu Anglii.



Odnosi się to nie tylko do społeczności emigranckiej, której wielu przedstawicieli chciałoby się z tej duszącej praktyki wyzwolić, ale również do angielskich tubylców. Np. ubrane po europejsku kobiety są straszone, wyzywane od dziwek, a nawet bite. Nie tylko emigrantki, ale również Angielki. Islamiści potrafią terroryzować miejscowych kupców, o ile uznają, że żeńska obsługa sklepu nie jest ubrana według standardów szariatu. LDL występuje przeciw takiej agresji i kontruje ją brytyjskim nacjonalizmem.


Zaczęło się wszystko od przemarszu pułku wojska brytyjskiego przez Luton w marcu 2009 r. Zgromadzeni na chodnikach Anglicy klaskali. Ale zjawili się miejscowi islamiści i zaczęli wyć i opluwać maszerujących żołnierzy. Chodziło o opozycję do wojny w Afganistanie (islamiści wymogli też na wielu klubach piłki nożnej, że gracze nie mogą nosić na swych koszulkach naszywek z kwiatkiem maku, co jest wyrazem poparcia dla żołnierzy brytyjskich).


Marsz w Luton sprowokował Brytyjczyków do zorganizowania LDL, której szefem został Stephen Lennon („Tommy Robinson”). Udało mu się znaleźć sponsora, multimilionera Alana Lake’a, chociaż ten dość szybko się wycofał pod presją tolerancjonistów (zakładamy, że nadal łoży na sprawę, choć po cichu).


LDL wywodzi się z Brytyjskiej Partii Narodowej (BNP), która ewoluowała z Frontu Narodowego (FN). Trudno powiedzieć, ilu Liga ma członków, ale poparcie czerpie przede wszystkim wśród robotników. Bardzo często wspiera Ligę elektorat Partii Pracy. Odzwierciedla ona bowiem jego troski. Jednak na demonstracje LDL przychodzą głównie kibice piłki nożnej, chłopcy i młodzi mężczyźni do lat 30. Organizują się zwykle w internecie, zwołują przez Facebook i Twitter. Specjalizują się w demonstracjach i pikietach, byli wielokrotnie aresztowani przez policję, szczególnie ich szef, Lennon.


LDL ma dość dobrze opracowany program i slogany. Liga sprzeciwia się „islamizmowi i terroryzmowi”, a nie muzułmanom. Zgodnie z duchem czasów jej działacze mówią o obronie praw człowieka, demokracji, tradycji oraz edukacji. Podkreślają, że rodzima ludność ma przecież takie same prawa ludzkie jak emigranci. Dlaczego nikt nie chroni Anglików przed agresją islamistyczną? Dlaczego media i elity nie cenią ich tradycji, historii i kultury? Dlaczego nie chroni się miejsc pracy, które Anglicy tracą na rzecz emigrantów? Dlaczego pozwala się na ustanawianie sądów szariatu w Wielkiej Brytanii, która ma przecież swoją własną tradycję prawną i dobrze funkcjonujący system sądowy?



Naturalnie media i elity okrzyknęły LDL rasistami. I nie chodzi tak naprawdę o to, że wśród zwolenników Ligi rzeczywiście znajdziemy radykalnych kiboli, którzy potrafią być agresywni wobec przeciętnego muzułmanina. Chodzi o to, że Liga odważyła się otwarcie postawić kwestię emigracji oraz zastukała do serc prostych ludzi, których do tej pory mainstream ignorował. W Brukseli nazywają to deficytem demokracji, ale nie mają pojęcia jak sobie z tym poradzić.

 

Jan Marek Chodakiewicz

facebook.com/TygodnikSolidarnosc