Dokładnie miesiąc temu zakończyły się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Kiedy zaczynały się rozgrywki cała Polska powiewała biało-czerwonymi flagami. Zdobiły niemal każdy balkon. Kierowcy przypinali je do swoich pojazdów, dekorowali lusterka. Nasze narodowe barwy były po prostu wszędzie – na koszulkach, szalikach, czapeczkach, etc. Oczywiście, im polska drużyna słabiej grała, tym flag było mniej – ot, taki patriotyzm na miarę sportowych sukcesów.

 

Nie mam zamiaru oczywiście tego deprecjonować – rozumiem, że piłkarskie święto wyzwala wyjątkowe emocje – „wszyscy jesteśmy Polakami”, którzy krzyczą „Polska gola” (sama z flagą w ręku kibicowałam naszym, kiedy zmagali się z Rosjanami). Nie mniej, cały czas podczas tego „wielkiego święta narodowego” (jak zwykli je co niektórzy publicyści nazywać) zastanawiałam się, ile z tych wywieszonych flag znowu zatrzepocze na wietrze 1 sierpnia, 11 listopada czy 3 maja.

 

Dziś rano, wychodząc do pracy policzyłam flagi na moim osiedlu – prócz tych wywieszonych przez osiedlową administrację (dzięki Bogu, chociaż oni tego dnia nie zawodzą) mieszkańcy wywiesili na swoich balkonach całe pięć flag (w tym jedna moja). Jadąc do redakcji chciałam też policzyć auta, an których powiewają biało-czerwone barwy. Minął mnie jeden taki samochód... .

 

Doskonale wiem, że zaraz posypią się argumenty przeciwników gloryfikowania Powstania – że z góry wiadomo było, że skazane na klęskę, że zginęło 200 tys. ludności cywilnej... Oczywiście, można się spierać na temat tego, czy pod względem militarnym decyzja o rozpoczęciu walk w stolicy była słuszna, czy też nie, ale nie zmienia to faktu, że tym wszystkim, którzy przelali swoją krew za wolność należy się cześć i chwała. Dla przeciwników „świętowania narodowych klęsk” mam zwykle tylko jeden argument – o zasadności podejmowania walki nie świadczą szanse na zwycięstwo, ale wartość sprawy, za którą się walczy. A Powstańcy Warszawscy walczyli przecież o największą sprawę. Wolność. Także naszą.

 

Dlatego mdli mnie na samą myśl o naszym polskim, plastikowym patriotyzmie, w ramach którego możemy świętować tylko przyjemne wydarzenia (vide: Euro. W sumie nie do końca takie przyjemne, bo nasza drużyna poniosła totalną klęskę), albo wygrane bitwy. Mdli mnie, jak tylko przypomnę sobie iloma flagami była udekorowana stolica podczas mistrzostw, i jak nikły procent tego widać dziś. Mdli mnie, jak przypomnę sobie twitterowy wpis prezenterki Polsatu Agnieszki Gozdyry, która stwierdziła: „Niezależnie od gadania narzekaczy: Euro było szybką i zbiorową terapią narodu, świętującego dotąd na smutno. Warte każdych pieniędzy”.

 

Taki patriotyzm to idiotyzm, co zresztą szybko można było zaobserwować już podczas Euro. Im nasza drużyna gorzej grała, tym więcej „kibiców-patriotów” odzierało swoje balkony, samochody, czapki i Bóg wie co jeszcze z narodowych barw. A przecież naszą tożsamość budują nie tylko spektakularne zwycięstwa i podboje. Naszą tożsamość stanowią także nasze porażki i upadki, które przecież są po to, byśmy nauczyli się powstawać i zaczęli wyciągać wnioski na przyszłość.

 

Marta Brzezińska