- Od frapującej lektury pewnego pisma oderwał mnie męski głos: - Taka młoda i już moher? - relacjonuje Wiśniewska. - To katolicki brukowiec, kłamstwo na kłamstwie. Kto to czyta, ma nie po kolei - zawyrokował mój rozmówca – opisuje dalej pani Wiśniewska. Poczciwa redaktorka miała pecha, że spotkała jedynie oponentów tej gazety. Mających w dodatku o dzienniku dokładnie taką opinię, jak ona sama! Aż dziw bierze, że ten „rozmówca” wyrzuca z siebie nienawistne względem "moherów" hasła, tak, jakby scenariusz napisała mu sama Wiśniewska.


Pani redaktor miała niepowtarzalną okazję, by poczuć się „niczym bohaterka filmu Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz pt. "Solidarni 2010" stojąca pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. A nawet gorzej - żadnych solidarnych dookoła nie widać, byłam sama!”. To teraz pani Wiśniewska mogła na własnej skórze zobaczyć, jak to „tolerancyjni” są wszyscy czytelnicy jej wspaniałej „Wyborczej”. Jak bardzo wyrozumiali dla ludzi reprezentujących inną opcję światopoglądową, jacy multi-coolti, ach, och, ech!

 

A mogła Wiśniewska z lekturą moherowego dziennika poczekać do zlotów czytelników obciachowych gazet. Tam by przecież nikt jej nie obśmiał, a wszyscy przyjęliby ją z troską i radością. Niczym biblijną owieczkę, która się pasterzowi zapodziała, ale wróciła. 


Z braku pomysłów na felieton redaktorzy Frondy też mogliby na modłę a'la Wiśniewska „bronić” „Wyborczej”. A pod takim tytułem przytaczać rozmaite scenki sytuacyjne, których byli świadkami. Nie, niekoniecznie czytając „Wyborczą” z „zawodowego obowiązku” - takiego nie ma! Sęk w tym, że „Wyborcza” nachalnie sama wciska się czytelnikowi w rękę. A to w McDonaldach, a to w niektórych warszawskich kawiarniach (np. na Nowym Świecie, autentyk z szyldu: „Latte – 9 zł, „Wyborcza” gratis!”.

 

- A ja nie chcę tej ... (tu pada mało przyzwoity zwrot), proszę pani! - oponuje jeden z klientów. - I po jaką cholerę wy to ludziom rozdajecie?! - Proszę pana, ale tylko między nami, ja sama bym tego nikomu nie wcisnęła, ale mi każą... - szepce zestresowana kelnerka.


O, albo inna scena. W tramwaju nie pamiętam, której linii. Jedzie młody człowiek. Wyciąga „Wyborczą”. Właściwie to jeszcze nie zdążył jej dobrze rozłożyć, ale jednoznaczne spojrzenia współpasażerów sprawiają, że z zawstydzeniem chowa gazetkę do torby.

 

I na koniec jeszcze ostatni akt w przedstawieniu pt. „Bronię Wyborczej”. Rekwizyt (w postaci oczywiście wiadomego dziennika) leży sobie pośród innej prasy w knajpce. Wchodzi grupka ludzi, coś zamawiają, rozmawiają. Jeden z nich przegląda te gazetki i sięga po... no po tę z czerwonym kwadracikiem. - Eeeeeeeee, no nie mów, że będziesz czytał tę szmatę! - krzyczy ktoś z jego kompanów. 

 

No tak, to ja mogę bronić „Wyborczej” zawsze!

 

Marta Brzezińska