Jechałem wczoraj do znajomych i mijałem Paradę Równości. To już nie jest ta parada sprzed lat dwudziestu. Nieliczna, lekko zastraszona. To spory marsz, a na nim pełno tzw. normalsów. Także rodziny z dziećmi. To znak ogromnej zmiany, jaka się dokonała. A wystarczy porozmawiać z ludźmi (szczególnie młodymi), żeby wiedzieć, że jeszcze więcej ludzi generalnie nie rozumie sprzeciwu wobec ideologii LGBT, a nie idzie w marszu, bo generalnie nie maszeruje.

Jakby tego było mało, będzie tylko gorzej, bo ogromne pieniądze i ogromny nacisk medialno-społeczny wymuszają posłuszeństwo i przyjęcie jedynie słusznej genderowo-queerowej wersji światopoglądu. Kto go neguje, jest skazany na rozjechanie. „Liberalny faszyzm” nie daruje - przynajmniej w tej kwestii - odmienności.

Ale nie to, gdy mijałem marsz, zafrapowało mnie najbardziej. O wiele istotniejsze było, co innego, a mianowicie pytanie, jak dotrzeć do tych ludzi z Ewangelią? Jak potraktowałby ich Jezus? Oni sami nieśli transparenty, że Jezus szedłby z nimi, a jeden z nich, pastor prohomoseksualnej denominacji, odprawił nabożeństwo (dziwnym trafem w stroju podobnym do katolickiego księdza). To oburzające, ale oburzenie w niczym nie zmienia sytuacji. Możemy się rzucać, ale o to właśnie im chodzi. A do tego w niczym nie przybliża im to Ewangelii. Jezus nie oburzał się na grzesznika, nie gorszył grzechem, On mówił o Bożej miłości, o przebaczeniu, uświadamiał, że „kto jest bez grzechu ma pierwszy rzucić kamieniem”, a na koniec, gdy okazał miłość mówił: „idź i nie grzesz więcej”.

Nie, nie negował powagi grzechu, nie mówił, że to wszystko jedno, jak żyjemy, nie rezygnował z moralności i Dekalogu. To wszystko jest i zawsze będzie w nauczaniu Jezusa Chrystusa. Nie ma rozwoju wiary, wzrastania w niej bez walki z grzechem, bez wzrastania w Bożym prawie. Ale Jezus nie zaczynał od moralizowania, a od ewangelizacji. Od uświadomienia, jak bardzo kocha nas Bóg, bo dopiero, gdy tego doświadczymy możemy rzeczywiście zrozumieć, jak bardzo Go ranimy. Gdy nie doświadczyło się bezwarunkowego miłosierdzia trudno zrozumieć wielkość grzechu.

Czy jako ludzie Kościoła potrafimy pokazać, że Bóg jest miłością? Czy zamiast tego proponujemy Jego obraz jako buchaltera i sędziego, który tylko czeka na nasz upadek, żeby okazać swoje oburzenie i potępienie? Czy potrafimy głosić Jego miłość każdemu czy wygodniej nam pozostać w naszej przestrzeni, gdzie się generalnie ze sobą zgadzamy? Czy w miejsce Bożej Miłości i szaleństwa miłosierdzia nie głosimy „świętego oburzenia”?

Zastrzegam to wcale nie są pytania do innych, ale także do mnie. I pytanie podstawowe, może naiwne, ale dlaczego obok marszu równości nie było ulicznej ewangelizacji. Nie z hasłami o tym, jak Bóg ocenia grzech (bo wyrzucenie tego od razu na początku zamyka na jakikolwiek inny przekaz), ale z przypomnieniem, jak bardzo, jak do szaleństwa kocha grzesznika. Każdego. Mnie, Ciebie i uczestników parady.

Tomasz Terlikowski @ Facebook