Żyjemy w epoce pełzającej rewolucji, wywracającej do góry nogami dotychczasowe podstawy myślenia o gospodarce. Od czasów Adama Smitha, czyli od XVIII wieku, ekonomia opierała się na założeniu, że człowiek jest racjonalny. Suma rozumnych decyzji przedsiębiorców i konsumentów składać się miała z kolei na racjonalność rynku. Stąd i metafora „niewidzialnej ręki”, sprawiającej jakoby, że – złożona z decyzji zmierzających do maksymalizacji korzyści własnej jednostek – gospodarka sama świetnie się reguluje.

Tymczasem rozwijana stopniowo od połowy ubiegłego wieku ekonomia behawioralna obraca te założenia w niwecz.  Pokazując, jak niezrozumiałe i nieracjonalne są decyzje rzeczywistych ludzi z perspektywy ideału homo oeconomicus, „człowieka gospodarującego”.

Mądre bzdury

Według ekonomii klasycznej ludzie dążą do maksymalizacji zysku (jako przedsiębiorcy) i oczekiwanej użyteczności (jako konsumenci). Aby ów cel osiągnąć, zbierają wszelkie dostępne informacje na temat możliwych wariantów postępowania, a następnie, w oparciu o dane wyjściowe i rachunek prawdopodobieństwa, kalkulują korzyści (lub straty) płynące z każdego z nich, by w finale wybrać najlepszy.

Posłużmy się przykładem. Chcąc kupić coś do pisania, nie idziemy do sklepu i nie mówimy po prostu „poproszę długopis”. To byłaby lekkomyślność niegodna „człowieka gospodarującego”. Zwiedzamy więc (realnie lub wirtualnie) największą możliwą liczbę sklepów, porównując ceny i jakość długopisów. Po dokładnej analizie komparatystycznej poszczególnych produktów w oparciu o obie dane, optymalizujemy wybór, by następnie udać się do najlepszego z możliwych sklepów, i – w tryumfalnym poczuciu należycie przebytego procesu decyzyjnego – rzec: „poproszę ten długopis”.

Absurd? Niewątpliwie. Gdybyśmy tak podejmowali każdą gospodarczą decyzję, nie starczyłoby nam czasu na resztę życia, o starganej psychice nie wspominając. Jednak takie właśnie myślenie przypisywała człowiekowi klasyczna i neoklasyczna ekonomia.

Przykład pisaka może wydawać się trywialny. Ale ekonomia behawioralna dowiodła na licznych eksperymentach i przykładach, że również przy poważnych zakupach (w tym domów czy samochodów) oraz inwestycjach, bardzo często zadowalamy się wyborem „pierwszym dobrym”, a nie – optymalnym. Bo inaczej niż w wydumanych koncepcjach, w życiu nieustannie potykamy się o niedobór informacji i brak czasu. Ten ostatni wzmacnia presja konkurencji, która, podczas gdy my racjonalnie kalkulujemy warianty, działa. W pewnym momencie, zwykle długo przed tym, nim uda nam się zebrać pełne dane i je drobiazgowo przeanalizować, czas na podjęcie decyzji się kończy, i jej brak okazuje się być decyzją niedziałania, często fatalną.

Dla przykładu, wieloletni szef jednej z największej firm świata General Electric, uznawany za jednego z najwybitniejszych menedżerów John F. Welch mówi, że kluczowe decyzje podejmował „wyłącznie na wyczucie”. Ani on, ani miliony mających podobne doświadczenia przedsiębiorców i kierowników, nie postępują tak z braku rozumu, tylko z powodu nieodłącznego od trudu zarządzania niedoboru czasu i informacji. Ten ostatni dobrze podsumował John Keynes: „nasza wiedza pozwalająca oszacować dochody w ciągu dziesięciu lat, niezależnie czy chodzi o kolej, kopalnię miedzi, fabrykę tkanin, dobrodziejstwo opatentowanego farmaceutyku, liniowiec atlantycki, kamienicę w centrum Londynu, czy cokolwiek innego, ma w zasadzie znikome podstawy, albo wręcz nie ma ich wcale”.

Kto tu jest nieracjonalny?

Jeśli dodać do tego ogromne, wykazane w badaniach behawioralnych znaczenie poczucia sprawiedliwości, sprawiającego na przykład, że ludzie chętnie zgodzą się na niższe wynagrodzenie, jeśli będą mieli poczucie, że jest uczciwe w porównaniu do zarobków innych, czy kapitalną rolę przekazywanych z ust do ust opowieści (w tym plotek i nieprawd), „nakręcających” nastroje naprzemiennie w stronę przesadnego optymizmu i pesymizmu – otrzymamy obraz człowieka i gospodarki niemający wiele wspólnego ze standardową ekonomią.

Dlatego też ta ostatnia notorycznie okazuje się niezdolna do przewidywania i rozumienia kryzysów gospodarczych, nawet po szkodzie przedstawiając najczęściej wyjaśnienia płaskie, nieprzekonujące i niewiele uczące. Tymczasem u źródeł krachu leży zwykle – dowodzą behawioraliści – nadmierne zaufanie, przechodzące następnie w paniczną wyprzedaż. Nie znaczy to, że jest to jedyna przyczyna, ale, tylko i aż, jedna z istotnych, zupełnie przez klasyczną teorię pomijana.

Ustalenia ekonomii behawioralnej odczytywane są zwykle z pełnym rozczarowania protekcjonalizmem, jako argumenty za irracjonalnością „zwykłych ludzi”. To jednak tylko część prawdy. W jednym ze swoich pomysłowych eksperymentów, Daniel Kahneman i Amos Tversky kazali badanym wybierać między dochodem w wysokości czterech tysięcy dolarów, którego prawdopodobieństwo uzyskania wynosiło 80 proc., a stuprocentowo pewnym zarobkiem w wysokości 3 tysięcy dolarów. Zatem w pierwszym przypadku zysk wynosił 3,2 tys. USD (4 000 x 0,80 = 3 200), a w drugim: 3 tys. Fakt, że miażdżąca większość poddanych analizie osób wybrała opcję drugą wstrząsnął światową ekonomią, przekonaną, że powodowani motywem maksymalizacji zysku ludzie powinni wybrać wariant pierwszą.

Tylko kto tu jest nieracjonalny? Czy dla niewiele wyższej sumy warto ryzykować utratę pewnego zysku? W rzeczy samej, w tym przypadku to większość „zwykłych ludzi” postąpiła rozumnie, wbrew przypisywanym im przez ekonomistów motywom. Nowoczesność przyniosła ze sobą wielką afirmację i promocję podejmowania ryzyka. Niewątpliwie rozpowszechnienie takiej skłonności napędza summa summarum gospodarkę. Promowanie jej było i jest więc w pełni racjonalne z punktu widzenia systemu kapitalistycznego. Ale to jeszcze nie znaczy, że jest racjonalne zawsze, wszędzie i dla każdego.

W perspektywie historycznej nie od rzeczy będzie tu przywołać słowa Petera Sloterdijka, który przypomniał, że wyniesiona przez nowoczesność na piedestał Fortuna, uosobienie ryzyka i szansy, w starożytnym Rzymie „była przede wszystkim boginią niewolników i bezrobotnego plebsu, całkowicie zdanych na przypadkowe datki i kaprysy szczodrości bogaczy”.

Zatem rewolucja behawioralna w ekonomii ma nie dwa, a co najmniej trzy wymiary. Po pierwsze, pokazuje, że ludzie nie zawsze kierują się maksymalizacją zysku, biorąc pod uwagę także wartości moralne, estetyczne czy emocjonalne. Po drugie, dowodzi człowieczej skłonności do ulegania rozmaitym złudzeniom, uproszczeniom, lenistwu umysłowemu i błędom w obliczeniach. Ale też, po trzecie, odsłania wąskie i błędne rozumienie racjonalności przez klasyczną ekonomię, ochoczo projektującą teoretyczne wykwity na żyjących swoim życiem ludzi.

Wizja człowieka kierującego się, z jednej strony, wyłącznym motywem zysku, z drugiej zaś kalkulującego decyzje niczym komputer  jest więc wizją urojoną. Opisuje może cyborga, ale z pewnością nie homo sapiens. Tak jaskrawo kontrastuje z posiłkującym się elementarną empirią życia zdrowym rozsądkiem, że jawi się jako wręcz idiotyczna. Była jednak bardzo długo podstawą analiz gospodarczych. Co gorsza, jest nią w dużym stopniu nadal, mimo tego, że główny nurt teoretyków i praktyków ekonomii docenił ustalenia behawioralizmu.

Przykładem tego – i dowodem, że powyższe nie jest oderwanym od życia mędrkowaniem – jest tzw. metoda VaR (Value at Risk): szczytowe osiągnięcie ekonomii finansowej, służące za podstawowe narzędzie oceny ryzyka na Wall Street i innych wielkich giełdach. Integrując błędne, wielokrotnie obalone koncepcje „efektywnych rynków” i „normalnego rozkładu ryzyka”, jest widocznym znakiem, że „idee mają konsekwencje”. A konkretnie: że brzemienna w skutki jest wizja człowieka wywodząca się z klasycznej ekonomii. Stosowana w postaci metody VaR na rynkach finansowych, zakłada ich pełną racjonalność i pozwala im, mimo całego bagażu obecnego kryzysu gospodarczego, kwitnąć dalej. Jest to kwitnienie bańki spekulacyjnej, która raz już pękła. Centralnie wspieranej dodrukiem pieniądza i uporczywie bronionej przed ograniczeniem oszukańczych spekulacji, dokonywanych za pomocą pozabilansowych instrumentów pochodnych. Wszystko – o ironio – pod hasłami „wolnego rynku”.

Fatalne zerwanie

Jak mogło do tego dojść? Jak tak jaskrawo błędna, „cyborgiczna” wizja człowieka mogła zdominować globalną ekonomię? I jak może być utrzymywana, mimo jej naukowego obalenia?

Trudno byłoby to sobie wyobrazić bez odejścia od klasycznej filozofii. Zakładała ona daleko idący sceptycyzm co do ludzkiej racjonalności. Wprawdzie już starożytni Grecy dostrzegli fundamentalne znaczenie rozumu i sformułowali postulat, aby kierował on „niższymi częściami duszy” i całą zbiorowością. Jednak zarazem dostrzegali, jak trudne, wymagające nieustannego, trwającego całe życie treningu, do którego tylko nieliczni mieli odpowiednie warunki, jest to zadanie. Dlatego starożytni sądzili, że jest to ścieżka dostępna dla wąskiej mniejszości, arystokracji ducha. I tak nieustannie narażonej na zbaczanie z drogi rozumu ze względu na, targające każdym z jej przedstawicieli, tak ludzkie namiętności i ambicje.

Z tą tradycją zerwało oświecenie, wyznające wizję człowieka jako „czystej karty”, którą można dowolnie zapisać. Dlaczego nie zapisać jej racjonalizmem, w każdym przypadku? Filozofowie oświecenia nie mieli wiedzy behawioralnej, która mamy dziś. Ale też nie wykazali należytego szacunku dla filozofii klasycznej, która tę wiedzę antycypowała – w pewnym stopniu i na ogólnym poziomie – dzięki prawidłowej dedukcji.

Nie miejsce tu wchodzić w szczegóły tego procesu. Dość stwierdzić, że tradycja arystotelesowsko-tomistyczna została zanegowana i zmarginalizowana. Jej miejsce zajęła oświeceniowa utopia społeczeństwa racjonalnych („cyborgicznie”) jednostek.

Pycha królowej

W tym kontekście kulturowym pojawiła się inna potężna przyczyna: detronizacja filozofii przez ekonomię. Wspierana historycznym sukcesem kapitalizmu i kryzysem humanistyki, wyrosła ta ostatnia na niekoronowaną królową nauk, dostarczającą wiedzy najpewniejszej i najbardziej użytecznej w nowym, „podbitym przez pieniądz” (jak to określił Andrzej Maśnica) świecie.

Pod koniec pierwszej połowy XX wieku ekonomiści zaczęli popadać w pychę. W 1947 roku ukazała się bardzo wpływowa książka Paula Samuelsona „Foundations od Economic Analysis”, tworząca i propagująca fikcję ekonomii jako nauki ścisłej. Jej przedstawiciele zaczęli żywić ambicje – i składać obietnice – niwelacji cyklu koniunkturalnego, a nawet eliminacji kryzysów gospodarczych. Coraz bardziej lekceważyli przy tym filozofię i inne niż ekonomia nauki społeczne, jako rzekomo drugorzędne i pełne nierozstrzygalnych spekulacji. W najmniejszym stopniu nie przeszkadzał im w tym ani fakt, że w swojej pysze i pogardzie oparli się na wyjątkowo głupim systemie filozoficznym, jakim była oświeceniowa utopia racjonalistyczna, ani to, że fizyka, z którą się wówczas zaprzyjaźniali i do której starali się swoją dziedzinę upodobnić, zwracała się właśnie w stronę teorii niepewności.

Za przykład tej pełnej ignorancji pychy może służyć ogłoszenie przez Miltona Friedmana, że tak zwana iluzja pieniądza nie istnieje. W czym rzecz? Nestor monetaryzmu stwierdził, że podejmując decyzje gospodarcze, ludzie uwzględniają zmiany wartości pieniądza. Negocjując płace, kupując i inwestując, nie kierują się więc wartościami nominalnymi, lecz realnymi. Nie dają się zatem oszukać inflacji, bo wiedzą o tej, która była, i potrafią oszacować tę, która będzie, a efekty obliczeń przekładają na żądania płacowe.

Nic to, że Friedman nie przedstawił na tę tezę, obalającą rzekomo wcześniejszą wiedzę uznaną za pewną, żadnych praktycznych dowodów. Nic to, że istnieje wiele dowodów przeciwko niej (na przykład badania Christofidesa i Penga nad kanadyjskimi umowami związkowymi, z których wynika, że w ciągu 25 lat zaledwie 19 proc. tych umów zawierało klauzulę o indeksacji płac). Noblista wstrzelił się ze swoim twierdzeniem, powiązanym z koncepcją naturalnej stopy bezrobocia, w zapotrzebowanie na wyjaśnienie fenomenu jednoczesnej inflacji i bezrobocia, wobec którego dominujący dotąd keynesism był bezradny. I przekonał do niego świat ekonomii.

Oczywiście nie byłoby to możliwe bez wiary w postoświeceniowy zabobon o ludzkiej racjonalności. Tak samo nie byłoby bez tego możliwe inne, równie zuchwałe i głupie twierdzenie Friedmana, że optymalną politykę monetarną mógłby prowadzić odpowiednio zaprogramowany komputer.

Tak naprawdę, zarówno klasycy nowoczesnej ekonomii, w tym Adam Smith czy Jeremy Bentham, jak i Keynes, uwzględniali moralne i psychologiczne motywy decyzji gospodarczych. Jednak robili to w zbyt małym stopniu, a ich najważniejsze idee dały podstawy do ich późniejszego zanegowania. W drugiej połowie XX w. ekonomia neoklasyczna, a w ślad za nią (o ironio) neokeynesism, doprowadziły fantom „człowieka gospodarującego” do skrajności, do postaci czystej.

Tak oto uwikłanie w postoświeceniowy kontekst myślowy w połączeniu z pychą sprowadziło światową ekonomię na manowce, skutkując wielobilionowymi stratami tylko przy ostatnim kryzysie.

„Rewolucjonista? Prosimy do gabinetu”

Dlaczego jednak, mimo intelektualnych ciosów w serce ze strony ekonomii behawioralnej, metoda VaR jest nadal stosowana na rynkach finansowych, a rządy i banki centralne wciąż posługują się obalonymi koncepcjami monetarystycznymi i keynesistowskimi? Jak to ujął na przykładzie Ameryki James Rickards, „zarówno Waszyngton, jak i Wall Street mają interes w podtrzymywaniu błędnych modeli z przeszłości. Dla Waszyngtonu keynesizm jest uzasadnieniem zwiększania wydatków, a monetaryzm wymówką pozwalającą wzmacniać władzę Rezerwy Federalnej. Dla Wall Street teorie ekonomii finansowej stanowią przykrywkę dla nieustannego zwiększania dźwigni oraz stosowania oszukańczych praktyk sprzedaży pozabilansowych instrumentów pochodnych”.    

Jednak pasożytowanie elit polityczno-gospodarczych na krótkofalowych, centralnie pompowanych zyskach, jest tylko częścią wyjaśnienia. Problem tkwi również w tym, że główni przedstawiciele ekonomii behawioralnej zatrzymali się w pół drogi: zamiast konsekwentnie obalać kolejne intelektualne i instytucjonalne inkarnacje mitu o racjonalności rynku, poprzestali na ogólnikach i drugorzędnych szczegółach. Czy nie dlatego, że w międzyczasie zaczęli pracować dla finansjery i rządów, które przed chwilą tak krytykowali?

Przykładów jest wiele. Robert Thaler i Cass Sunstein, autorzy słynnej książki o behawioralnych „kuksańcach” („Nudge: Improving Decisions about Health, Wealth and Happiness”), znaleźli się w ekipie Baracka Obamy. Thaler doradza też brytyjskiemu premierowi Dawidowi Cameronowi, a wraz z innym ekonomistą tego nurtu, Russelem Fullerem, prowadzi fundusz inwestycyjny. Profesor Uniwersytetu Columbia Kent Daniel pracował swego czasu w Goldman Sachs, doradza Kepos Capital i Allianz Global Investors. I tak dalej, i tym podobne.

Żadna z tych instytucji nie jest rzecz jasna zainteresowana ujawnieniem dotychczasowych błędów i patologii u siebie, ani walką z mitem o racjonalności rynku. Wszystkie są natomiast chętne do wykorzystania ekonomii behawioralnej dla manipulowania konsumentami w celu zwiększenia zysków. Liczne zdobycze tej dyscypliny pomagają ustalić najwyższe z możliwych cen, jakie konsumenci są skłonni zapłacić za produkty, sprawniej ściągać należności od dłużników, czy motywować pracowników obniżkami, zamiast podwyżkami płac. Lista usprawnień jest długa. Korporacje stosują je od lat, a po wdarciu się ekonomii behawioralnej do głównego nurtu, zainwestowały w nie znacznie więcej.

Kwintesencją kierunku, w którym zmierza gospodarczy behawioralizm, jest koncepcja „libertariańskiego paternalizmu” Thalera i Sunsteina. Zakłada ona wolność wyboru stymulowaną przez „kuksańce”, czyli behawioralne sugestie, pomagające, „przestawić nieuważnego konsumenta na tory prowadzące do dobrego wyboru”, wedle określenia Davida Thesmara i Augustina Landiera. Towary w sklepie można przecież ustawić tak, żeby ludzie częściej kupowali zdrową żywność. A wybór systemu emerytalnego zaprojektować w taki sposób, żeby skłonić obywateli do wyboru tego, co dla nich lepsze, zamiast równoprawnego przedstawienia opcji, grożącego przecież, że mogą wybrać to, co tylko im się wydaje, że jest dla nich optymalne. Domyślne przypisanie przyszłych emerytów do ZUS-u przez rząd Donalda Tuska było właśnie tego typu „kuksańcem”, wykorzystującym zdiagnozowaną eksperymentalnie skłonność ludzi do pozostawania przy odgórnie przyporządkowanej im opcji (co mówię z pozycji radykalnego krytyka OFE).  

W pół drogi

Tylko kto ma określać, co jest dla zwykłego człowieka dobre, a co złe? I jakie mamy gwarancje, że technokratycznie sformułowany interes ogółu nie będzie zasłoną dymną dla realizacji partykularnych celów zwyrodniałych elit? Światem rządzą dziś co do zasady konglomeraty interesów finansjery i sektorów publicznych. Ich przedstawiciele wielokrotnie pokazali swój egoizm i skłonności do pasożytowania na reszcie społeczeństwa.  Nie tylko nie mamy więc żadnych gwarancji, że ich „kuksańce” będą przyjazne, ale przeciwnie: mocne podstawy do podejrzeń, że posłużą przede wszystkim manipulowaniu nami dla ich zysku.

Społeczeństwa mające elity o skłonnościach pasożytniczych potrzebują szczególnie dwóch rzeczy. Instytucji powściągających apetyty drapieżników i kontrelit, zdolnych i skłonnych do nieustannego patrzenia tym pierwszym na ręce. Ekonomia behawioralna miała potencjał stworzyć jedne i drugie. Zatrzymała się jednak w pół drogi, po czym jej prominentni przedstawiciele przeszli na „ciemną stronę Mocy”.

Rewolucja została zatrzymana. Są chętni do jej dokończenia? 

Bartłomiej Radziejewski

Tekst ukazał się na łamach miesięcznika "Nowa Konfederacja"