Wyobraźmy sobie, że przyjaciel przekonuje nas, że główne zasady, na jakich opieramy swoje życie – relacje z ludźmi, chowanie dzieci, zarządzanie pieniędzmi – są fundamentalnie błędne. A jako takie, grożą nam we wszystkich sferach życia skutkami przeciwnymi do zamierzonych. Argumentacja przyjaciela jest przy tym niezbita. Co możemy zrobić? Albo przeprowadzić w swoim życiu bolesną rewolucję, albo uporczywie trwać w stanie obecnym, dbając bardziej o krótkotrwały komfort psychiczny, niż o długofalowe konsekwencje.

W takiej sytuacji są liberalno-demokratyczne narody zachodnie, odkąd przedstawiciele nurtu nauk społecznych zwanego behawioralizmem wysadzili w powietrze intelektualne fundamenty, na których te społeczeństwa się opierają. Badacze ci przekonująco pokazali, że dogmat o ludzkiej racjonalności, leżący u podstaw tak demoliberalnej polityki, jak i gospodarki, jest teoretyczną fikcją. W rzeczywistości, ludzie zachowują się tak tylko niekiedy, w pozostałych przypadkach kierując się upraszczającymi schematami poznawczymi, emocjami, moralnością, bądź – racjonalnością inaczej rozumianą. Bardziej szczegółowo istotę rewolucji behawioralnej opisaliśmy już na łamach „Nowej Konfederacji”, tam więc zainteresowanych detalami Czytelników odsyłam („NK” nr 2/2015).

„Nie” dla katastrofizmu

Tu zaś chcę się skupić na fundamentalnych, wciąż nienależycie (w Polsce: prawie wcale) docenianych konsekwencjach tego przewrotu. Prowadzi on niektórych do myślenia głęboko pesymistycznego, wręcz katastroficznego: skoro obywatel i uczestnik rynku okazują się być nieracjonalni, to liberalna demokracja i wolny rynek są nie do utrzymania. Czeka nas więc najprawdopodobniej era wieszczonego już nie raz „miękkiego despotyzmu”, który za fasadą wszechobecnej swobody wyboru, korzystając z rosnącej gwałtownie dzięki zdobyczom behawioralizmu wiedzy o ludzkich zachowaniach – będzie łatwo manipulował tak obywatelem, jak i konsumentem.

Dobrym przykładem tego rodzaju katastrofizmu jest niedawny esej Michała Kuzia. W „Przewrocie behawioralnym i dwóch końcach historii” („NK” nr 1/2015) czytamy, że „nowe, inteligentniejsze tyranie nie będą stosować już brutalnej przemocy. Będą natomiast potrafiły z dziecinną niemal łatwością wywołać miłość, nienawiść i pożądanie swoich poddanych”. Kuź opatruje wprawdzie tę tezę zastrzeżeniem, że będzie tak, „jeśli zmaterializują się wizje technokratycznego despotyzmu”. Jednak sugerowana przez niego trzecia droga (między obaloną utopią „końca historii”, a możliwością wiecznego „miękkiego despotyzmu”) – jest wizją zupełnie nieprzekonującą.

Co proponuje bowiem Kuź po obaleniu dogmatu o ludzkiej racjonalności?  „Szczyptę hipokryzji oraz odrobinę wiary”. Stając w obliczu fundamentalnych skutków przewrotu behawioralnego, do których należy możliwość triumfu despotyzmu nowej generacji, mamy więc: troszkę poudawać, że ludzie rozumieją więcej niż wiemy, że rozumieją, i – wbrew faktom i racjonalnym przesłankom – troszkę powierzyć, że „jakoś to będzie”.

Optymizm Kuzia jest zatem oparty na przesłankach tak słabych, że w gruncie rzeczy tylko wzmacnia katastroficzną wymowę reszty jego wywodu. Chcę tymczasem pokazać, że taki pesymizm jest nie tylko niekonstruktywny – ale i nieuzasadniony.

Po ratunek do klasyków

Owszem, zagrożenie despotyzmem nowego typu jest realne i należy je mieć stale na uwadze. Ale jednocześnie, wbrew katastrofistom: istnieje poważna alternatywa. Jest nią tradycja klasyczna i związany z nią dawny republikanizm.

Rzecz w tym, że przewrót behawioralny rzeczywiście obala demokratyczny liberalizm. Zarazem jednak, jak postaram się pokazać, jest niesprzeczny z klasycznym republikanizmem. A ponieważ nie istnieje, z tego co wiem, inny nurt umysłowy, zdolny i skłonny do obrony idei wolności, praworządności i równości w stopniu porównywalnym z demoliberalizmem, wobec upadku tego ostatniego – wzmocnienie republikanizmu jest jedyną i pilnie potrzebną alternatywą.

Tradycja klasyczna (którą, za Alasdairem MacIntyrem, pozwalam sobie nazywać tradycją arystotelesowską) zajmowała względem pytania o ludzką naturę stanowisko realistyczne. Uznając dążenie człowieka do dobra i rozumności, widziała jednocześnie, jak słabym i podatnym na ściągające go ze ścieżki przeznaczenia pokusy jest on stworzeniem. Dlatego na każdym kroku podkreślała konieczność nieustannej autorefleksji i ascetycznego wręcz treningu dla osiągnięcia pełni swoich możliwości poprzez samo-panowanie, czyli poddanie żądz i ambicji władzy rozumu.

Klasycy doskonale rozumieli, że choć pójście tą drogą leży w ludzkiej naturze, to ze względu na jej trud – jest dostępna tylko dla nielicznych. Ta elita, możliwie inkluzywna, powinna rządzić państwem – i być wzorem dla warstw niższych. Ponieważ jej rola jest tak podstawowa, to przede wszystkim jej kształcenie i właściwe funkcjonowanie decyduje o losach kraju.

[koniec_strony]

Tradycja arystotelesowska jest więc stanowiskiem realistycznym i elitarystycznym. W tym sensie jest antytezą dominującej dziś tradycji oświeceniowej, na której opiera się demoliberalizm. Ta ostatnia głosi przyrodzoną i powszechną racjonalność, krępowaną jedynie religią i innymi formami tradycyjnej kultury. Że jest to filozofia fałszywa i o potencjalnie katastrofalnych skutkach, różni myśliciele argumentowali od dawna. Ich głos był jednak zakrzykiwany lub ignorowany.

Rewolucja behawioralna przyszła im niespodziewanie z odsieczą, obalając racjonalistyczną utopię oświecenia za pomocą dowodów empirycznych. Co zadziwia, to to, że ten potężny sojusznik jest tak mało doceniany, jeśli w ogóle zauważany…

Dwuznaczna moc ludu

Jak to się ma do demokracji? Znów, odwrotnie niż dzisiejsza, tradycja arystotelesowska była nie tylko najdalsza od jej kultu, ale też widziała i przestrzegała, jak łatwo prymat równości może prowadzić do tyranii większości lub do oligarchii. Skoro bowiem zwykli ludzie są tak często nieracjonalni, wpływowa mniejszość może nimi łatwo manipulować dla własnych celów.

Stąd już Platon, dostrzegając pozytywne walory demokracji, postulował w swoich późniejszych dziełach jej zmieszanie z monarchią. Arystoteles podchwycił i rozwinął tę koncepcję, pokazując, że najlepsze państwo powinno harmonijnie łączyć elementy demokracji, arystokracji i monarchii. Tak rozumiana idea ustroju mieszanego stała się podstawą myślenia republikańskiego w starożytności, potem w średniowieczu, i jest nią po dziś dzień.

Oczywiście, klasycznie republikański słownik może się dziś wydawać nieco anachroniczny. Zamiast o elemencie arystokratycznym łatwiej jest pewnie mówić o elitach, zamiast o pierwiastku monarchicznym – o wybitnej jednostce stojącej na czele władzy wykonawczej. Istota sprawy pozostaje jednak niezmienna: chodzi o takie połączenie wpływów ludu, elit i wybitnych przywódców, aby wykorzystać jak najwięcej osób i żywiołów dla dobra wspólnego; i żeby te wpływy nawzajem się balansowały i ograniczały, minimalizując ryzyko tyranii jednostki, mniejszości – lub większości.

Na gruncie takiego myślenia, zasadnicza rola demokracji w państwie jest nie tylko możliwa, ale i pożądana. Wbrew supozycjom z różnych stron, do obrony jest również powszechne prawo wyborcze. Nie implikuje ono bowiem jeszcze tyranii większości. W rzeczywistości republikańskiej, wpływ szerokiej rzeszy głosujących obywateli jest na rozliczne sposoby balansowany, w ostatecznym rozrachunku oznaczając mniej więcej tyle, co prawo uczniów do wyrażenia swojej opinii o nauczycielu. Ideałem byłby nauczyciel mogący kontrolować przebieg dyskusji, nienarażony na skończenie z przysłowiowym już „śmietnikiem na głowie”, ale zarazem zmuszony wsłuchiwać się w krytyczne głosy i skłaniany do nieustannego samodoskonalenia.

Jest kwestią sporną, czy dzisiejsze demokracje liberalne są jeszcze republikami, czy już nie. Na pewno się z nich wywodzą: najważniejsze państwa Zachodu najpierw stały się republikami, by następnie szybciej lub wolniej się demokratyzować. Nie ma też wątpliwości co do tego, że ten ostatni proces oznaczał jednocześnie coraz głębsze nasiąkanie ideologią oświecenia, w tym błędnymi dogmatami o powszechnej i przyrodzonej racjonalności.

Wiemy też o jego skutku w postaci skrajnego demokratyzmu, którego zwolennicy domagają się demokratyzacji wszystkich dziedzin życia, łącznie z rodziną, szkołą, kościołem i sztuką. Na gruncie tradycji klasycznej jest to oczywiste barbarzyństwo, przed którym należy się bronić. Demokracja ma do odegrania ważną rolę, ale ograniczoną do określonych dziedzin życia; nietrzymana w ryzach – prowadzi nieuchronnie do jakiejś formy tyranii.

Problem w tym, że radykalny demokratyzm jest od jakiegoś czasu w głównym nurcie zachodniej polityki, zasadniczo współodpowiadając za jej degenerację. Nowożytny republikanizm liberalny okazał się zbyt silnie uwikłany w kulturę oświecenia, aby się przed ekspansją tej skrajności skutecznie obronić. W efekcie, mamy dziś silnie zdemokratyzowaną kulturę, debatę, politykę, i realne wpływy ludu – coraz sprawniej ograniczanego i manipulowanego przez pasożytnicze elity – na najniższym od dawna poziomie. Jest to paradoks tylko pozorny, bo uważni czytelnicy republikańskich klasyków doskonale znają wspomniany mechanizm: nadmiar demokracji radykalnie wzmacnia ciążenie systemu ku oligarchii lub tyranii.

Tylko republikanizm neoklasyczny

Wobec bankructwa demoliberalizmu, które rewolucja behawioralna ostatecznie i dobitnie ujawnia, i w obliczu niewydolności liberalnego, postoświeceniowego republikanizmu, na jedyną alternatywę dla coraz wyraźniejszego zagrożenia nowym despotyzmem – wyrasta moim zdaniem republikanizm neoklasyczny. Starożytna tradycja arystotelesowska, jak również doświadczenie m.in. Pierwszej Rzeczpospolitej pokazują, że republikanizm nieliberalny, nieuwikłany w oświecenie – jest możliwy. Wyzwania naszej epoki dyktują z kolei, że jest konieczny.

Na czym miałby w praktyce polegać? Spośród odwiecznych wartości naczelnych republikanizmu (dobra wspólnego, sprawnego państwa, ustroju mieszanego, silnej wspólnoty obywatelskiej, rządów sprawiedliwego i jasnego prawa, gwarancji wolności i własności, cnót obywatelskich) każda jest rozumiana istotnie lub diametralnie inaczej – twierdzę, że lepiej i dojrzalej – niż w liberalizmie. To temat na traktat z filozofii polityki. Tu poprzestańmy na konstatacji, że na szczególną uwagę zasługują te elementy, które zostały przez nowoczesność szczególnie zdegradowane, i nad którymi należy w związku z tym najpilniej i najintensywniej pracować.

Są to moim zdaniem: elitaryzm i nacisk na kształtowanie cnót obywatelskich poprzez edukację i wychowanie. Osłabienie pierwszego doprowadziło do zalania współczesnej arystokracji przez prymitywnych ambicjuszy i chciwych dorobkiewiczów, nadających obecnie ton „elitom drapieżczym”. Osłabienie drugiego uczyniło przeciętnego obywatela intelektualnie bezradnym wobec złożoności dzisiejszej polityki, a przez to – łatwym celem manipulacji.

Odwrócenie tego trendu jest możliwe. Warunkiem jest szeroki, intelektualno-polityczny front na rzecz zmian w duchu neoklasycznego republikanizmu. Główne alternatywy to: zbankrutowany demoliberalizm i despotyzm nowej generacji.

Ja już wybrałem. A Wy?

Bartłomiej Radziejewski

Tekst pochodzi z najnowszego numeru miesięcznika "Nowa Konfederacja"