Na imię mam Ksenia, mam 28 lat. Od prawie ośmiu lat mężatka i mama trójki wspaniałych urwisów, bliźniaków Wojtka i Leszka, na ten moment sześcioletnich i pięcioletniej córeczki Anny i to właśnie jej będzie dotyczyło moje świadectwo.  Pod koniec marca ubiegłego roku zaplanowaliśmy rodzinny wyjazd do zoo. Jednak plany się zmieniły, gdy tylko Ania się obudziła. Przyszła, mówiąc, że boli ją szyja. Okazało się, że przez noc na szyi wyrósł dość dużych rozmiarów guz, chropowaty, przypominający wielkością połówkę jabłka. Wystraszona od razu zabrałam córkę na pogotowie. Na pierwszym powiedziano mi, że to zapalenie gardła. Jednakże ta diagnoza w ogóle mnie nie przekonała i udałam się do kolejnego lekarza.

<<< JAK ROZPOZNAĆ CZY DIABEŁ CIEBIE KUSI? ZOBACZ!!! >>>

Ten podejrzewał mononukleozę i przykazał w poniedziałek wykonać badania krwi. Do poniedziałku staraliśmy się jakoś doczekać, choć było to siedzenie jak na szpilkach. Dodać muszę, że mała nie miała żadnych innych objawów, nawet kataru, czy temperatury. W poniedziałkowy poranek zameldowaliśmy się u pani pediatry. Ta gruntownie Anię przebadała i wstępnie wykluczyła mononukleozę ze względu na brak powiększonych narządów wewnętrznych, zleciła badania krwi i odesłała do domu z lekiem przeciwwirusowym, jako diagnozę podając zapalenie węzłów chłonnych. Wyniki chorobę wykluczyły, co więcej pokazały też brak stanu zapalnego w organizmie. Co tydzień chodziliśmy na kontrolę. Stan Ani się nie zmieniał, guz też nie bardzo… W końcu lek przeciwwirusowy zmieniono na antybiotyk, który również nie przynosił żadnych zmian. Od tamtej soboty Ania nie chodziła już do przedszkola, nie wiedziałam, czy mogę z nią wychodzić z domu, bo nie wiedzieliśmy, co jej jest, i wciąż przyjmowała leki.

            Od dziecka należałam do Wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, której członkami byli i moi rodzice, i rodzeństwo. Od pierwszych chwil prosiłam całą wspólnotę o modlitwę. Po przeprowadzce do Gdyni nie mogłam sama uczęszczać na spotkania, ale i na miejscu znalazłam grupę, która miała adoracje we wtorki wieczorem. Od stycznia chodziłam  tam z dwiema przyjaciółkami. Podczas jednej z tych adoracji ksiądz Wojtek zapowiedział, iż na zakończenie odbędzie się indywidualne Błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Moje serce było wtedy wystawione na wielką próbę. Pękało za każdym razem, kiedy patrzyłam na guza na szyi córki. Diagnozy wciąż nie było i umysł zaczął podpowiadać straszne myśli. Ciężko było mi skupić się na modlitwie, a jeszcze ksiądz podpowiadał, by dziękować za wszystko, a jak tu dziękować, jak serce w rozsypce? Ale dziękowałam... Za Anię, chłopców, za całą rodzinę, za wszelkie dary, w końcu za guza też. Gdy adoracja dobiegała końca, uklękłam przy ołtarzu i powtarzałam w myślach: Panie, przecież to jest Twoje dziecko, ale dałeś mi ją, a ja teraz tak bardzo się boję..

Gdy podszedł do mnie ksiądz, trzymając Monstrancję, i spojrzałam na Jezusa, usłyszałam – ciężko opisać to słowami – sama nie wiem, w jaki to było sposób, bo bardziej to czułam, niż słyszałam – Dlaczego się boisz? Przecież JA ją Kocham bardziej niż ty…

Łzy popłynęły strumieniem, klęczałam i płakałam, a był to płacz oczyszczający. Przyniósł Pokój serca. Guz nie zniknął, ale zaczęłam odtąd myśleć, że teraz nie ja muszę się troszczyć, oczywiście będę robić wszystko, co w mojej mocy, ale że teraz to Jezus się nią opiekuje.

Po kilku dniach pani doktor, nie widząc żadnej poprawy, skierowała nas do gdyńskiego szpitala, tam po trzech dniach przyjmowania przez małą antybiotyku dożylnie, badaniu USG i konsultacji laryngologicznej szczerze powiedziano nam, że nie znają przyczyny guza. Bardzo zabolały słowa pani, która stwierdziła od niechcenia: na zmiany onkologiczne to ona za żywo się zachowuje… Pielęgniarka stwierdziła, że jestem nieodpowiedzialna, że za długo zwlekaliśmy, że nie powinnam była w ogóle wychodzić z nią z domu, itp..

Karetką przewieziono nas do Akademii, gdzie czekaliśmy na korytarzu około 5 godzin, bo jak się okazało przyjazd nie był dobrze dograny. Po tym czasie przyjął nas pan doktor, przemiły, ale stwierdził, że takich rzeczy tu nie leczą, i odesłał nas do kolejnego szpitala. Na Nowe Ogrody przyjechaliśmy około 17. Okazało się, że znów nic o nas nie wiedzą i musimy czekać w kolejce na izbie przyjęć. Pan cały czas nad nami czuwał - dyżur miał lekarz specjalizujący się w leczeniu torbieli i naczyniaków u dzieci. Taka też w końcu zapadła diagnoza. Lekarz przyjął nas dopiero o 20.00. Zdjął wenflon, zmienił antybiotyk i odesłał do domu, każąc czekać na termin rezonansu. Najbliższy termin był za 3 tygodnie. Musiał być przeprowadzony w narkozie ze względu na to, iż Ania była zbyt mała, by wytłumaczyć jej, że musi leżeć 45 minut bez ruchu. Po podaniu kontrastu została uśpiona. Córka ładnie to zniosła i nie miała żadnych skutków ubocznych, ale i tak zostaliśmy w szpitalu na kolejną dobę, poddając się badaniu krwi i następnemu USG.

Jakby przeżyć było nam mało, cała trójka dzieci zachorowała na ospę wietrzną. Dzięki Bogu, przeszła ją łagodnie. Tylko guz miał podwyższoną temperaturę i wydawał się jakby opuchnięty. Jedyną naszą formą walki z nim po odstawieniu leków pozostała (używana z resztą od początku woda święcona) i modlitwa.

Po tym, gdy odebraliśmy wyniki, umówiliśmy się na termin wycięcia torbieli, bo taka ostatecznie została postawiona diagnoza. W niedzielę przez zabiegiem dostałam sms od lekarza, że ze względu na przeniesienie sali zabiegowej na inne miejsce nie będzie możliwości przeprowadzenia operacji. Na kilka dni przed kolejnym terminem Ania dostał katar i znów trzeba było zabieg odłożyć, a guz…

Zaczął się zmniejszać, najpierw pomału, z czasem i inni zaczęli dostrzegać zmianę. Od września Ania wróciła do przedszkola i uczęszcza do zerówki, zabieg nie odbył się, a guz jest w tej chwili wielkości niedużej wisienki. Wierzę, że Pan wciąż czuwa nad nami i z całego serca dziękuję Mu za Jego przewodzenie w życiu, bo właśnie w takich momentach, kiedy nic od nas nie zależy, nie pozostaje nam nic innego, jak zaufać. Jesteśmy Jego dziećmi i On nas Kocha. Po prostu. Za nic…

Ksenia