W skandalicznych okolicznościach, całkiem niespodziewanie wróciła zapomniana sprawa autoryzacji rozmów i wywiadów przeprowadzanych na użytek mediów. Inspiratorem pojawienia się kwestii autoryzacji, chorej narośli na polskim dziennikarstwie – dodajmy, co ważne, autorem mimowolnym - jest Radosław Sikorski.

Nastąpiło to w związku z jego sensacyjną wypowiedzią dla amerykańskiego portalu „Politico”. W rozmowie z amerykańskim dziennikarzem ujawnił, że w 2008 roku podczas wizyty Donalda Tuska w Moskwie, Władimir Putin proponował naszemu premierowi udział w rozbiorze Ukrainy. Z ust Putina – wedle wypowiedzi Sikorskiego – padł nawet konkret. Polsce miałaby przypaść Południowo- Zachodnia część dzisiejszej Ukrainy wraz z niepisaną  jej stolicą – Lwowem.

Sikorski, próbując wymigać się od swojej wypowiedzi, która ze zrozumiałych powodów okazała się bombą polityczną, a on niewiarygodnym sensatem, zrzucił winę na dziennikarza. Twierdził, że jego rozmówca zniekształcił wypowiedź, „dokonał nadinterpretacji”.

On sam nie może za ten wywiad brać odpowiedzialności, ponieważ nie był on autoryzowany. Pomijając fakt, że tłumaczenie Sikorskiego jest kłamliwe, bo dziennikarz nie mógł wymyśleć sobie tak karkołomnej i brzemiennej w różne trudne do przewidzenia konsekwencje polityczne sytuacji z udziałem Putina i Tuska, to wywołanie przez niego alibi w postaci braku autoryzacji, jest możliwe do pomyślenia tylko w Polsce.

Jedynym chyba krajem demokratycznym, w którym istnieje obowiązek autoryzacji. Szczególnie w wypowiedziach przeznaczonych do opublikowania w formie pisemnej, a więc dla gazet i portali. Bezczelność Sikorskiego jest podwójna, bo – jak trafnie zauważył Łukasz Warzecha – zna on zasady działania mediów na Zachodzie i wie doskonale, że tamtejsi dziennikarze mogą nawet nie wiedzieć, co to jest autoryzacja.

Przypomnę, że obowiązek autoryzacji w Polsce został wprowadzony do prawa prasowego w najczarniejszym okresie ostatniej dekady PRL, w 1984 roku, kiedy w kraju szalał terror generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Autoryzacja została stworzona na potrzeby działaczy partyjnych i urzędników, którzy ze strachu przed ewentualnymi negatywnymi konsekwencjami ,związanymi z ich wypowiedziami dla prasy, chcieli mieć gwarancję, że nic przypadkiem nie wyśliznęło im się, czego później mieliby gorzko żałować.

Oto po 25 latach od czasu odzyskania wolności, nadal istnieje ten anachroniczny przepis, będący prawdziwą zmorą naszego dziennikarstwa. Prowadzi on bowiem do absurdalnych sytuacji. Zdarza się często, że dziennikarz, który rzetelnie i wiernie odtworzył przebieg rozmowy, po autoryzacji otrzymuje całkowicie inny wywiad, niż ten który rzeczywiście miał miejsce.

Szczególne zagrożenie pojawia się z reguły z wywiadami, które autoryzują nie rzeczywiści rozmówcy, ale ich rzecznicy, nadgorliwi stróże myśli i przekonań swych mocodawców. Często taka rozmowa zamienia się w swoją karykaturę i po prostu nie nadaje się publikacji.

Jerzy Jachowicz/Sdp.pl