Jak tłumaczy wired.co.uk, w Islandii żyje około 320 tys. w większości spowinowaconych ze sobą ludzi, a dwie trzecie z nich mieszka w samej stolicy lub niedaleko Reykjaviku. Poza tym, każda generacja Islandczyków ma różne nazwiska pochodzące od imienia ojca, co uniemożliwia członkom najbliższej rodziny rozpoznawanie się po nazwisku. Jak sugeruje autor artykułu, osoby mające przygodne stosunki seksualne narażone są więc na kazirodztwo.

Aplikację o nazwie IslendingaApp SES (Beta) stworzyła firma Sad Engineers Studio, wykorzystując Íslendingabók, czyli internetową bazę genealogiczną w języku islandzkim, w której znajdują się informacje ponad 720 tys. osób (1200 lat wstecz), pochodzących z kościelnych i urzędowych dokumentów. Dzięki niej dwa smartfony posiadające tę aplikację po zbliżeniu do siebie mogą poinformować, czy osoby mają tego samego dziadka. Jeśli tak będzie, na telefonie pojawi się informacja odradzająca ich właścicielom stosunki seksualne. Nazwa ten funkcji „Sifjaspellsspillir", czyli w wolnym tłumaczeniu „Zakłócanie („psujnik”) kazirodztwa”, może jednak wprowadzać w błąd, gdyż definicje zakazanych stosunków kazirodczych różnią się w zależności od kraju.

Wynalazek ten został dość wysoko oceniony przez użytkowników, choć mogłoby się zdawać, że znani z postępowego podejścia do spraw seksu mieszkańcy krajów nordyckich nie powinni sobie zaprzątać głowy takimi problemami seksualnymi. To w sumie pocieszające, że jakieś bariery jeszcze istnieją, jednak zwolennicy „prawa do miłości dla wszystkich” zapewne zajmą się przełamaniem i tego tabu.

Ryzyko kazirodztwa przez in vitro

I jeśli tak by się stało, wtedy oczywiście aplikacja byłaby kompletnie bezużyteczna, jednak póki co, można się również zastanowić, czy jej przydatność dotyczy wyłącznie odizolowanych i homogenicznych krajów wyspiarskich. Wydaje się, że jej użyteczność może wynikać ze wzrostu korzystania z zapłodnienia in vitro przy pomocy anonimowych dawców komórek rozrodczych. W Islandii procedury te są legalne od lat 90-tych XX wieku i statystycznie znaczna część populacji z nich korzysta. Przekazywanie komórek jajowych i spermy, która może być od anonimowego dawcy w in vitro, jest legalne, co prawdopodobnie jeszcze bardziej komplikuje rozpoznanie więzów rodzinnych. Takie zabiegi przeprowadza się w wielu innych krajach, również w Polsce nie są one zakazane. Niektóre kliniki w USA ograniczają liczbę rodzin, które mogą korzystać ze spermy tego samego dawcy. Jak pisze w „The Baby Business: How Money, Science, and Politics Drive the Commerce of Conception” Deborah L. Spar, biznes banków spermy zdominowała mała liczba relatywnie dużych firm. Jednym z największych banków spermy w Europie jest Cryos International Sperm Bank znajdujący się w Danii (założony już w 1991 r.), który sprzedaje nasienie do co najmniej 50 krajów, dostarczając go praktycznie wszędzie w 24 h (m.in. do Norwegii, Grecji, Włoch i na Bliski Wschód). Czy pary korzystające z takiej formy in vitro będą musiały dawać w prezencie swoim pociechom (na osiemnastkę? szesnastkę? czternastkę?…) telefony z odpowiednią aplikacją sprawdzającą pochodzenie genetyczne, aby ustrzec ich przed zakazanym seksem?

Dawca 1047 - ponad 100 dzieci

Problem taki wcale nie jest wydumany i na wyrost. W artykule w lokalnej gazecie z Minnesoty w 2005 r. pojawił się artykuł „The legacy of Donor 1047” naświetlający właśnie ten problem. Opowiada on historię dwóch zamężnych kobiet: Sherry Forsberg i Beth Ager, które poczęły dzieci metodą in vitro dzięki temu samemu dawcy spermy określonego jako Donor 1047.

Mieszkające w odległości prawie 600 km, skorzystały z jednego z największych banków spermy na świecie: Cryogenic Laboratories, Inc. (CLI) znajdującego się w Roseville, zaś poznały się dzięki płatnemu serwisowi: www.donorsiblingregistry.com , założonemu w 2000 r. przez Wendy Kramer (dostępne za prenumeratą informacje dotyczą również zagranicznych klinik). Jak wyjaśnia założycielka tego serwisu, banki spermy tak naprawdę nie wiedzą, ile dzieci rodzi się dzięki temu samemu dawcy. Wiadomo jednak, że aby nim zostać, trzeba naprawdę dostarczać duże ilości nasienia, bo co najmniej raz w tygodniu przez 6 miesięcy.

CLI i American Society for Reproductive Medicine twierdzą jednak, że do standardów klinik należy, aby ten sam dawca nie miał więcej niż 25 dzieci w strefie populacji 800 tys. ludzi. To oczywiście tylko założenia teoretyczne, których nikt nie musi wcielać w życie. W praktyce, wąska pula dawców może być preferowana ze względu na bardzo wysoką jakość swojego nasienia, a tym samym skuteczność zapładniania (kliniki i rodzice chcą przecież „wyprodukowanego” dziecka). Może się to łączyć z przenoszeniem chorób czy zaburzeń na większą skalę, gdyż wielu z nich nie da się wykryć, jak np. autyzmu. Opisane w „The legacy of Donor 1047” dzieci cierpią zresztą na różne z nich: autyzm, zespół Aspergera, poważne alergie, ograniczoną ruchomość łokcia, zaś niektórych z nich nie ma w historii rodzinnej ze strony matki.

Z publikacji tej wynika, że dawca o numerze 1047 ma co najmniej 21 dzieci, a może ich mieć ponad 100, głównie w środkowo-zachodnim rejonie USA. W USA urodziło sie już ponad milion dzieci spłodzonych w in vitro, ok. 30 tys. rodzi się tam każdego roku. Podobno tylko 10% poczętych dzięki dawcom zna obu biologicznych rodziców. Co ciekawe, autystyczna córka dawcy 1047 o imieniu Zoe, zanim dowiedziała się o swoim licznym rodzeństwie, jako przedszkolak przedstawiała swoją rodzinę rysując 21 noworodków. Jak wiadomo, dzieci mają potrzebę poznania swoich biologicznych rodziców i rodzeństwa (i mają do tego prawo), co oczywiście pozostaje w kolizji z procesem in vitro przy wykorzystaniu dawców komórek rozrodczych, których anonimowość jest często strzeżona przez banki.

Bazy DNA całej ludności

Opisana historia pokazuje, że aplikacje antykazirodcze mogą przydawać się w różnych okolicznościach, choć jego stworzenie praktycznie rzecz biorąc nie jest takie proste. Jak pisze Edwin Black w „War Against the Weak. Eugenics and America’s Campaign to Create a Master Race” („Wojna przeciw słabym”), w 1998 r. Islandia stała się pierwszym krajem na świecie, który posiadał bazę DNA swoich mieszkańców. Z należących do niej 275 tys. osób, tylko niecałe 8% obywateli z niej się wypisało, a co najmniej jedna osoba zaskarżyła władze za ujawnienie informacji dziadka domagając się ich usunięcia. Dane te zostały sprzedane przemysłowi genetycznemu i farmakogenetycznemu poprzez firmę deCODE Genetics, zaś są kontrolowane i administrowane przez IBM. W 2003 r., czyli 10 lat temu, Black słusznie ostrzegał, że informacje te będą dostępne dla wszelkich firm komercyjnych, organizacji rządowych, naukowych i badawczych. Z pewnością nawet mu się nie śniło, że będzie z niej można robić aplikacje antykazirodcze....

Oprócz Islandii, podobną bazę danych genetycznych posiada od 2001 r. Estonia, jednak jest ona dużo mniej atrakcyjna dla firm farmakogenetycznych. Ludność Estonii jest dużo mniej homogeniczna od Islandii, co utrudnia analizę i wyodrębnianie genów odpowiedzialnych za poszczególne choroby. Nie jest tak w przypadku kolejnego zbioru danych genetycznych ludności Tonga z Polinezji, która sprzedała swój wyjątkowy zbiór informacji genetycznych 108 tys. ludzi zamieszkałych w izolacji na ponad 170 wyspach Autogenowi, firmie z Australii. 

W innych krajach takie bazy tworzy się z ochotników (np. w Anglii). A można je robić zbierając DNA różnych grup ludzi, np. przestępców- tak jak robi się w Polsce od 2007 r. Podobnie teoretycznie możnaby zbierać dane genetyczne dawców komórek rozrodczych. W niektórych stanach USA zdarzało się, że DNA noworodków było pozyskiwane nielegalnie, z pobranej po urodzeniu krwi, składowanej bez wiedzy i zgody rodziców. Warto zainteresować się tą sprawą w Polsce, zanim wymknie się ona zupełnie spod kontroli. Władza państwowa czy instytucje prywatne nie mają przecież prawa do przetwarzania danych genetycznych obywateli bez ich wiedzy i zgody.

Natalia Dueholm