Portal Fronda.pl: Kijów poinformował, że na północy Krymu rozmieszczono 5000 ludzi, samochody bojowe i helikoptery. Władze ostrzegają, że Rosja, jeżeli chce utrzymać Krym, to jest zmuszona zająć część obwodu chersońskiego. Możemy się spodziewać kolejnej agresji?

Andrzej Talaga: Skoro wojska stoją na granicy, to zawsze mogą ruszyć do przodu – tak samo, jak na właściwej granicy rosyjsko-ukraińskiej. Jednak agresja militarna jest mało prawdopodobna. Żeby takie uderzenie miało jakikolwiek sens, musiałoby zostać przeprowadzone na dużą skalę. Chodzi tu o połączenie separatystycznych republik na wschodzie Ukrainy z samym Krymem. To z kolei byłaby wojna na pełną skalę, a Rosji chyba teraz nie o to chodzi. Kreml woli utrzymywać na wschodzie Ukrainy jątrzącą się ranę w organizmie tego państwa, niż rozpętywać wojnę, która przyniosłaby kolejne sankcje i straty. Wojska na Krymie są więc najprawdopodobniej jedynie straszakiem, a nie realną siłą, która chce zniszczyć ukraińskie siły na de facto całym południu.

Kijów twierdzi, że Rosja nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa energetycznego Krymowi. Co więcej niebawem mają się skończyć nawet zapasy wody półwyspu.

Rosja musi sobie poradzić budując choćby sieci przesyłowe przez cieśninę chersońską. Oprócz tego możliwe jest już wyłącznie jedno rozwiązanie: połącznie lądowe z Rosją przez cały pas ziemi wzdłuż Morza Azowskiego, od Krymu aż po separatystyczne republiki. To oznaczałoby zapewne długą i bez wątpienia krwawą wojnę. Sądzę więc, że Rosja wybierze raczej dostarczanie tego, co jest niezbędne tankowcami albo samolotami. Rzeczywiście, nie da się przetransportować prądu, jednak nie wyobrażam sobie obecnie wojny o południe Ukrainy. Rosja będzie raczej próbować wynegocjować z Ukrainą rodzaj dealu gospodarczo-politycznego: w zamian za płynność dostaw przez terytorium ukraińskie na Krym, Moskwa wznowi, na przykład, dostawy gazu, które teraz są zatrzymane. Tak naprawdę gdy przyjdą prawdziwe chłody do nie Krym zginie z głodu i zimna, ale cała Ukraina. Zapasy w wielkich, posowieckich magazynach gazu na Ukrainie nie starczą na całą zimę.

Jak ocenić działania ukraińskiego rządu w sprawie Donbasu? Według wielu komentatorów jest to po prostu kapitulacja Kijowa.

Tak. To jest regionalna kapitulacja. Ukraina doszła do wniosku, że nie jest w stanie wygrać wojny na wschodzie – i uznała stan de facto. Są tam ziemie, które się od Kijowa odłączyły w sensie rzeczywistym – bo nie prawnym – i są administrowane przez siły, których Ukraina nie kontroluje. Kijów z jednej strony wykonał ryzykowne posunięcie, ale z drugiej tak czy inaczej rząd nie był w stanie odzyskać tych terenów zbrojnie. Uznano więc to, co jest nagim faktem. Ukraina potrzebuje czasu, by się ewentualnie dozbroić, zreorganizować armię, która została na wschodzie pobita, czy w ogóle myśleć o militarnym odzyskaniu tych ziem.

Czy cele, które postawił sobie Putin wywołując konflikt, zostały zrealizowane?

Absolutnie nie. Cele były o wiele bardziej dalekosiężne. Spójrzmy na sam początek konfliktu. Wystąpienia separatystów, początkowo pokojowe a później zbrojne, miały miejsce w całym pasie ziem zwanych przez Rosję „Noworosją”: w Charkowie, Doniecku, Ługańsku, a także na południu – nad Morzem Azowskim, w Odessie i na Krymie. Był to plan „średni”, bo plan „maksimum” to cała Ukraina. Rosji udało się jednak odzyskać tylko część wpływów, o które jej chodziło. To zdecydowanie plan „minimum”.

Jaki czynnik przesądził w największej mierze o klęsce planu Kremla?

Opór społeczeństwa ukraińskiego. Myślę, że Rosja nie przewidywała, że Ukraińcy staną się patriotami, w dodatku – nawet ci rosyjskojęzyczni, w Charkowie czy Odessie. Ci Ukraińcy, którzy mieli stać się paliwem dla separatyzmu, okazali się lojalni wobec swojego państwa. A to spowodowało, że Rosja poniosła polityczną porażkę w szerszym sensie. Z pewnością nie odegrał tu większej roli opór militarny. Na Krymie prawie w ogóle go nie było, w innych miejscach, choć narastający, był bardzo słaby; na wschodzie nieco stężały, ale nieskuteczny. Punktem, który pokrzyżował plany Rosji, była ukraińskość, poczucie związku ze swoim państwem.

A jaki wpływ na plany Kremla miało nałożenie przez Zachód sankcji? Czy jesteśmy już w stanie ocenić straty, jakie przynoszą one Rosji?

Sankcje nie działają z miesiąca na miesiąc. By zobaczyć jakie mają skutki trzeba spojrzeć na Koreę Północną, Iran czy Irak za Saddama Husajna. W dłuższej perspektywie są naprawdę bardzo bolesne. W Rosji już teraz widać nerwowość władz. Miedwiediew oświadcza publicznie, że gospodarka rosyjska nie jest w najlepszym stanie. Ten komunikat oznacza więc mniej więcej: ludzie, spodziewajcie się, że będzie wam w sensie materialnym gorzej. Właśnie z powodu sankcji.

Jednak to, co jest najgroźniejsze dla Rosji, nie jest ogłaszane. Chodzi tu, po pierwsze, o odcięcie instytucji kontrolowanych przez państwo od finansowania, a po drugie – o odcięcie od nowych technologii. Rosyjska gospodarka absolutnie  nie jest w stanie wytwarzać nowych technologii. To, co mówi się o jej samowystarczalności, autarkii technologicznej, to po prostu całkowite kłamstwo. To już najbardziej boli i będzie bolało jeszcze bardziej. Myślę, że niektórzy niesłusznie bagatelizują sankcje. One już teraz są dotkliwe, a z czasem będzie się to pogłębiać. Gospodarka Rosji nie ma w sobie sił, by nadrobić straty, które powodują sankcje. Nie ma takich możliwości intelektualnych ani technologicznych. 

Rozmawiał Paweł Chmielewski