Europejczycy obawiają się, że niezależnie od tego, kto zwycięży w listopadowych wyborach, zbiorowe bezpieczeństwo i stosunki transatlantyckie nie odzyskają pierwszoplanowego znaczenia.

Po superwtorku szanse Hillary Clinton i Donalda Trumpa na zdobycie nominacji swoich partii na kandydatów w listopadowych wyborach znacząco wzrosły. Nadszedł więc odpowiedni moment, aby zadać sobie pytanie, jak prezydentura Clinton lub Trumpa wpłynie na stosunki transatlantyckie. Z różnych stron dobiegają mnie sygnały, że Europejczycy, którzy obserwują wyścig po fotel prezydencki, coraz bardziej niepokoją się wynikiem listopadowych wyborów, bez względu na to, jaki on będzie.

Za niespełna pięć miesięcy podczas szczytu NATO w Warszawie zapadną decyzje dotyczące ewentualnego podjęcia przez sojusz działań w odpowiedzi na wyzwania związane z odradzającą się potęgą Rosji i rozwojem sytuacji na Bliskim Wschodzie. W odróżnieniu od wojen bałkańskich w latach 90. XX wieku oraz strategii działań wojskowych poza obszarem traktatowym NATO przyjętej po 11 września, zagrożenia, które mają swoje źródło w Rosji oraz państwach Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, nie tylko są nieporównywalnie większe, ale także uderzają bezpośrednio w słaby punkt Europy. Wszystko to dzieje się w czasie, gdy instytucje unijne borykają się z poważnymi trudnościami związanymi z dopiero co zażegnaną groźbą wyjścia Grecji z Unii Europejskiej, potencjalnym opuszczeniem UE przez Wielką Brytanię, kryzysem strefy euro, a także największym od czasu II wojny światowej masowym napływem imigrantów. Tymczasem europejskie elity konsekwentnie stosują strategię zaprzeczenia.

Stany Zjednoczone i Unia Europejska muszą powrócić do podstaw polityki gwarantowania wzajemnego bezpieczeństwa. Jest to dziś równie potrzebne jak wtedy, gdy amerykańscy i europejscy przywódcy ze świadomego, powojennego pokolenia wspólnie zareagowali na komunistyczne zagrożenie ze strony Związku Radzieckiego. Przywódcy europejscy muszą jednak przyjąć do wiadomości powagę sytuacji i przestać udawać, że w ten czy inny sposób zdołali opracować skuteczniejsze rozwiązanie gwarantujące bezpieczeństwo na Starym Kontynencie. Co ważniejsze, muszą zdać sobie sprawę, że Stany Zjednoczone były od początku nieoficjalnym partnerem projektu, jakim jest Unia Europejska. Amerykanie ze swej strony powinni przyjąć do wiadomości i otwarcie potwierdzić, że NATO oraz szeroko pojęte bliskie stosunki pomiędzy USA a Europą w dalszym ciągu stanowią fundament liberalnego porządku międzynarodowego, oraz przyznać, że wzajemne bezpieczeństwo wymaga nowego poziomu strategicznego zaangażowania USA w sprawy Europy.

W Europie panuje powszechne przekonanie, że jeżeli w wyścigu do prezydentury zwycięży Hillary Clinton, nasze stosunki nie ulegną dużym zmianom, a administracja Clinton może wręcz podjąć działania zmierzające do ożywienia wzajemnych relacji, które ucierpiały na skutek zmiany punktu ciężkości polityki podczas prezydentury Obamy. Europejczycy powinni jednak pamiętać, że według aktualnie obowiązującej narracji Demokratów na temat internacjonalizmu, miejsce Europy w strategii USA nie jest już tak znaczące jak kiedyś. Analizując trendy z ostatnich ośmiu lat, można wywnioskować, że w kierownictwie Partii Demokratycznej oraz środowisku polityków z nią związanych maleje liczba osób, które czują silny sentyment do Europy lub mają świadomość, w jak dużym stopniu NATO oraz zobowiązania USA dotyczące wzajemnego bezpieczeństwa przyczyniły się do naszego sukcesu w Zimnej Wojnie oraz do przemian, które po niej nastąpiły. Czy też świadomość, że pomimo wewnętrznych tarć w sojuszu wywołanych różnicą zdań pomiędzy „starą” a „nową” Europą na temat polityki wobec Bliskiego Wschodu przyjętej przez administrację Busha po 11 września, udało nam się wspólnie, nawet jeśli nie bez problemów, stawić czoła wyzwaniom w Afganistanie.

Nie sposób zaprzeczyć, że w ciągu ostatnich ośmiu lat stosunki pomiędzy USA a Unią Europejską nie układały się najlepiej. Pozycja „kierującego z tylnego siedzenia” przyjęta przez administrację Obamy, w zestawieniu ze strategią „otwartego przywództwa” realizowaną przez Angelę Merkel, pozostawiła wrażenie osłabienia relacji transatlantyckich. Europa oczekuje dziś, że po zwycięstwie Clinton Stany Zjednoczone będą się skłaniać w stronę nieco bardziej aktywnego przywództwa. Trzeba jednak pamiętać, że polityka interwencjonizmu popierana przez Clinton w okresie, gdy pełniła funkcję sekretarza stanu w administracji Obamy, koncentrowała się na obszarach innych niż Europa, nawet jeśli sekretarz opowiadała się za przyjęciem bardziej zdecydowanego stanowiska wobec zajęcia Krymu przez Putina i rozszerzeniem pomocy dla Ukrainy. Nie zaowocowało to zmianą kierunku strategicznego, ani też nie dało żadnych podstaw, by zakładać, że w debacie przedwyborczej Demokratów Europa rzeczywiście jest czymś więcej, niż tylko pogrążonym w głębokim kryzysie kontynentem, który desperacko potrzebuje od Ameryki nowej strategii i, nie ukrywajmy, przywództwa. Jeżeli przyszła administracja Clinton przyjmie nieznacznie zmodyfikowaną strategię Obamy, realizując być może nieco bardziej aktywną politykę, zwłaszcza wobec sytuacji w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, ewentualnej aktywności mogą towarzyszyć oczekiwania, że Unia Europejska powróci do swojego stanowiska z końca lat 90. XX wieku, czyli zdecyduje się podjąć działania poza swoim terytorium i pełnić funkcje, do jakich dziś jest ewidentnie niezdolna.

Perspektywa prezydentury Trumpa przyprawia europejskich obserwatorów sytuacji w USA o drżenie rąk. Z rzadkim poczuciem solidarności obawia się jej zarówno „stara” jak i „nowa” Europa. Można odnieść wrażenie, że Europejczycy nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jaką skalę osiągnęło rozczarowanie i gniew skierowany przeciw politycznym elitom w USA, i nie rozumieją, w jaki sposób Trump zdołał to z powodzeniem wykorzystać. Początkowo niektórzy europejscy znawcy tematu, dla których Trump jest kwintesencją „odrażającego Amerykanina”, wyrażali się o nim protekcjonalnie i z lekceważeniem. Obecnie przekształca się ono w rosnące zaniepokojenie, staje się bowiem jasne, że z początkiem stycznia to właśnie on może zasiąść w Białym Domu. W przypadku potencjalnej prezydentury Trumpa europejskie elity polityczne nie mogą liczyć na wiele podobieństw do poprzednich kadencji. Obawy, jakie wywołał w Europie przebieg prawyborów prezydenckich Partii Republikańskiej, dotyczą nie tylko retoryki Trumpa czy jego obietnic, że „uczyni Amerykę ponownie wspaniałą”. Za nieodpowiedzialne i po prostu niezrozumiałe uważa się w Europie jego wypowiedzi, z których wynika, że zamierza utrzymywać dobre stosunki z Putinem, Krym jest problemem Europy, a polityka imigracyjna kanclerz Merkel to kompletne nieporozumienie dla elit europejskich  które przywykły do powściągliwego internacjonalizmu czasów Obamy. Trump nie pozostawia złudzeń co do tego, że jego polityka zagraniczna będzie kontynuacją tradycji zapoczątkowanej przez prezydenta Jacksona, a Europejczykom szczególnie trudno jest pojąć ten aspekt zachowań amerykańskiego elektoratu. Wydaje się, że prezydentura Clinton niesie obietnicę modyfikacji liberalnego internacjonalizmu, natomiast zapowiedzi Trumpa dotyczące polityki zagranicznej wielu polityków europejskich uznaje za całkowicie sprzeczne ze swoim światopoglądem. Z punktu widzenia Berlina, Paryża czy Warszawy to, co można by uznać za nie do końca jeszcze wykrystalizowaną politykę zagraniczną administracji Trumpa, wielu ludziom w postmodernistycznej Europie trudno będzie pojąć, a co dopiero poprzeć. Można liczyć co najwyżej na publiczne i prywatne drwiny i transakcjonalizm.

W Europie pogłębiają się obawy, że w przypadku prezydentury Trumpa NATO znajdzie się w trudnej sytuacji i pozbawione wspólnego celu, właśnie gdy usiłuje się dostosować się do zmian w środowisku strategicznym na swojej wschodniej i południowej flance. Europejczycy boją się, że bilateralizm, zamiast po prostu wzmocnić sojusz, stanie się osią „układu”.

W Europie panuje przekonanie, że niezależnie od wyniku listopadowych wyborów prezydenckich, NATO i szeroko pojęte stosunki transatlantyckie nie odzyskają pierwszoplanowego znaczenia. Bez względu na to, czy na fotelu prezydenckim zasiądzie Clinton, czy Trump, trudno wyobrazić sobie istotne ożywienie stosunków transatlantyckich i powrót do silnej pozycji Europy w polityce zagranicznej i polityce bezpieczeństwa USA, a właśnie tego pilnie potrzeba, aby przynajmniej rozpocząć działania zmierzające do wyeliminowania coraz liczniejszych zagrożeń dla liberalnego porządku międzynarodowego. Aby podjąć próbę uprzątnięcia bałaganu, jaki panuje dziś w Europie i wokół niej, Stany Zjednoczone muszą zrobić znacznie więcej, aniżeli tylko udoskonalić wzorzec stosunków transatlantyckich ukształtowany na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, co wydaje się zapowiadać główna kandydatka z ramienia Partii Demokratycznej. Nie wystarczy też do tego gorąca retoryka kampanii wyborczej, która wprawdzie sprawdza się podczas wieców wyborczych Trumpa, jednak budzi grozę w tych Europejczykach, którzy mają świadomość, jak szybko kryzys na Starym Kontynencie i wokół niego może sprawić, że cały gmach legnie w gruzach.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w The American Interest.
tłum. ©Salon24.pl S.A.