Dobrym przykładem, jak daleko zaprowadzić mogą Amerykanina uprzedzenia do Ameryki, jest Oliver Stone. Jego Pluton, pokazany po raz pierwszy na Konfrontacjach u schyłku nocy jaruzelskiej, fascynował: owszem, pokazywał niemało z tego, co ambitne pensjonarki lubią określać w wypracowaniach frazą „absurd i okrucieństwo wojny”, ale sierżant grany przez Willema Dafoe uosabiał figurę Sprawiedliwego, główny bohater był romantycznie chmurny, a za widokiem hełmów, kurtek M-65 i helikopterów bojowych US Army w akcji tęskniło się pod rządami Kiszczaka straszliwie.

 Od tego czasu Stone wielokrotnie udowodnił, że potrafi rządzić wyobraźnią masową. Jego sugestywna opowieść o amerykańskim wieku XX, od Salwadoru, przez Urodzonego 4 lipca, JFK i Nixona, aż po ostatnie prace jest spójna: w gronie „zwyczajowych podejrzanych” nieodmiennie znajdują się wielki kapitał, Teksańczycy, butni republikanie, dobrzy zaś są – prawem kontrastu – wszyscy ich oponenci. Kropkę nad „i” postawił reżyser w tej kwestii w swoich dwóch ostatnich serialach dokumentalnych: South of the Border (Na południe od granicy) z roku 2009 jest serią apologetycznych portretów siedmiu mężów stanu z Ameryki Łacińskiej, od Chaveza i Raula Castro po Evo Moralesa, przeciwstawiających się amerykańskiej dominacji. Nieopowiedziana historia Stanów Zjednoczonych, nadawana przez sieci telewizyjne od roku 2013, a ostatnio wydana na DVD, wskazuje z kolei na odpowiedzialność Waszyngtonu za zgotowanie światu zimnej wojny i nieprzejednanie wrogi stosunek do krajów demokracji ludowej.

 Oczywiście podobny zestaw poglądów można próbować rozbroić na gruncie psychologicznym, rozważając niechęć do własnego kraju jako sublimację osobistych kompleksów albo skutek zapalczywego temperamentu skłaniającego do brnięcia w polemiki za wszelką cenę, dla samej satysfakcji „bycia kontrowersyjnym”: nietrudno zresztą znaleźć przykłady podobnych zachowań wśród reżyserów, publicystów i pisarzy nie tylko nad Potomakiem, ale i nad Wisłą.

 Mnie jednak bardziej zastanawia świat lektur i krążących w powietrzu idei, które doprowadziły Stone’a i tysiące twórców z jego pokolenia do podobnych wyborów ideowych. Co uformowało pogląd na świat dwudziestokilkulatka, mającego za sobą kilka lat na Yale i dyplom New York University, zanim sam stanął za kamerą? Jak wygląda amerykańska świadomość historyczna, przynajmniej jeśli idzie o najważniejsze może doświadczenie XX wieku, jakim była konfrontacja z komunizmem?

 W Polsce przez wiele lat – jeszcze za PRL, a i w ładnych kilka lat po odzyskaniu niepodległości – panował w tym względzie optymizm: podziwiano Reagana, zmagania w Wietnamie, zaś audycje Głosu Ameryki stanowiły mocny dowód na to, jak bardzo USA pozostają antykomunistyczne. Jak zresztą mogłoby być inaczej, skoro pierwszymi książkami, wnikliwie i bez złudzeń opisującymi fenomen ZSRS i totalitaryzmu, często były prace historyków amerykańskich: Martina Malii, Richarda Pipesa czy Roberta C. Tuckera? Najwyraźniej zwykliśmy uważać, że kto jak to, ale amerykańscy historycy stoją na straży całej pracy o komunizmie, udzielając przy okazji azylu takim szermierzom prawdy jak tworzący przez lata w swojej samotni w Vermont Sołżenicyn.

 Jeśli ktoś nadal skłonny jest w to wierzyć, konfrontacja z katalogami księgarskimi i programami zajęć na setkach wyższych uczelni będzie bolesna. Książki największych, jak Pipesa i Malii, można jeszcze czasem dostać, nie są jednak od lat wznawiane, a ich autorzy razem z tuzinami innych badaczy komunizmu od lat napiętnowani są jako „zimnowojenne żubry”, wyrzucani z antologii, w przypisach zaś przywoływani rzadko i z zakłopotaniem. Rząd dusz wśród amerykańskich historyków zajmujących się historią Rosji i ZSRS sprawuje drugie już pokolenie badaczy, których wizja przeszłości stanowi nieco tylko złagodzoną wersję wywodów Stone’a: owszem, Stalin bywał brutalny, obie strony (USA i ZSRS) mają niejedno na sumieniu, w gruncie rzeczy jednak dramatyzm zimnej wojny był wynikiem konfrontacyjnej polityki Trumana i Eisenhowera, sam zaś Związek Sowiecki postrzegać trzeba jako przypadek dramatycznej, ale w ostatecznym rachunku udanej modernizacji i industrializacji zacofanego społeczeństwa i kraju, nie zaś „nieludzką ziemię” łagrów i Łubianki.

 Podobny sposób myślenia o przeszłości jest dziełem nurtu określanego w historiografii amerykańskiej mianem rewizjonizmu. Dla polskiego ucha jest to określenie dość mylące: specjaliści kojarzą rewizjonizm jako jeden z nurtów w ruchu robotniczym przełomu XIX i XX wieku zwalczany przez marksistów; entuzjaści dziejów ojczystych pamiętają, że z rewizjonistami domowego chowu, których stosowniej byłoby określać mianem reformatorów, rychło po Październiku 1956 rozpoczął rozprawę Władysław Gomułka. Nawet jeśli ograniczyć się do sporów akademickich wśród historyków, rewizjonizmów jest tam bez liku: można przecież w ten sposób określić każdy właściwie projekt badawczy kwestionujący lub podważający wcześniejsze ustalenia specjalistów. Są więc rewizjoniści kwestionujący dotychczasowe rozumienie feudalizmu, średniowiecza, demokracji ateńskiej lub emancypacji. Najważniejsze jednak, przynajmniej dla mieszkańców naszej części świata, są dokonania tych, którzy postanowili z wysokości uczelnianych katedr pochylić się nad „zaszczuwanym Związkiem Sowieckim”.

 Rewizjonizmy dotyczą przy tym zjawisk i procesów historycznych, a nie poszczególnych wydarzeń czy biografii; bo też zwroty rewizjonistyczne dokonują się nie za sprawą odnalezienia nowych źródeł czy zdemaskowania fałszerstwa, lecz założeń ideowych, jakie przyjmuje nowe pokolenie badaczy. U większości z nich, czy rzecz dotyczy specjalistów od niewolnictwa, czy Europy okresu romantyzmu, można dostrzec fascynację teoriami krytycznymi, młodym Marksem, Freudem albo po prostu kontrkulturą. U badaczy szkoły rewizjonistycznej przeciwnik określony był jednak precyzyjnie: była nim cała spuścizna zimnowojenna, a w szczególności najpełniej sformułowana przez Hannah Arendt, po czym doskonalona przez kolejnych badaczy koncepcja totalitaryzmu.

 J. Arch Getty, Moshe Lewin, Stephen F. Cohen – pierwsze pokolenie rewizjonistów, którzy rozpoczynali swoją karierę akademicką w latach 60. – zaatakowali obsesje zimnowojenne z młodzieńczym żarem. Dekadę wcześniej trudno byłoby im znaleźć chętnych słuchaczy: w tamtym czasie wśród historyków i sowietologów wolnego świata jedynym bodaj enfant terrible był lewicujący po drugiej stronie oceanu brytyjski historyk z Cambridge, Edward H. Carr. W latach 60. jednak, w Stanach epoki Kennedy’ego, marszów pokojowych i Woodstocku, niechęć do generalicji i polityków pokolenia ojców sprawdzała się świetnie. Zarazem zaś ZSRS epoki Chruszczowa i Gagarina, ukazujący światu odwilżową i młodzieżową twarz, wydawał się – szczególnie może w oczach kalifornijskich entuzjastów – czymś zupełnie różnym od „kraju komisarzy w szynelach”, którym straszono ich w podstawówce.

Młodych rewizjonistów mogła utwierdzać w demaskatorskiej pasji niechęć do uproszczonego wizerunku Sowietów w oczach farmera z Midwestu. Jako uważnych badaczy fascynowały ich dokonania nabierającej w tamtych latach rozpędu „historii społecznej”, skupiającej się na przemianach w życiu zwykłych ludzi, ale też odwołującej się do innych niż dotąd źródeł: gromadzonych w konkursach pamiętników robotników czy chłopów, listów do redakcji, relacji mówionych. Ale też mocno warunkowani byli przez własne życiorysy: ich rodzice często związani byli ze środowiskami dysydenckimi lub lewicowymi, a dziadkowie trafiali do Stanów jako emigranci w czasach caratu, wynosząc ze sobą pamięć opresji wobec mniejszości narodowych i sympatię do wszelkiej maści rewolucjonistów.

Ten sam schemat powtórzył się w kolejnym pokoleniu: wywodząca się z Australii Sheila Fitzpatrick, historyk, przez lata jedna z najbardziej wpływowych przedstawicielek szkoły rewizjonistycznej (przez dziesięć lat redagowała najpoważniejsze anglojęzyczne czasopismo historyczne „The Journal of Modern History”), wyrosła w rodzinie lewicujących wiecznych opozycjonistów, a studia rusycystyczne wybrała, jak wspominała w głośnym wywiadzie sprzed kilku lat, „z przekory”. Trafiwszy na studia doktoranckie do Oksfordu, zraziła się do tamtejszych badaczy, „tkwiących mentalnie w roku 1945”, po czym już na pierwszym stypendium badawczym zachwyciła się „wielobarwną, serdeczną, przyjazną Moskwą”.

Poszczególne dokonania naukowe rewizjonistów zasługują na uwagę: rekonstruowali spory frakcyjne wśród bolszewików po śmierci Lenina, wykazali, że nawet w apogeum stalinizmu nie sposób mówić o partii, nomenklaturze i służbach jako absolutnym monolicie. Na podstawie drugorzędnych powieści, reportaży i pracy prowincjonalnej odtwarzali kształt życia codziennego mieszkańców kołchozów, specposiołków i syberyjskich miast, kompletnie dotąd nieznany Amerykanom. Na poziomie warsztatowym uderza jednak (w tym również w pierwszej wydanej w Polsce przed dwoma laty pracy Fitzpatrick Życie codzienne pod rządami Stalina) absolutny brak krytycyzmu wobec źródeł pisanych: rewizjoniści gotowi byli przyjąć za dobrą monetę każdy dokument i artykuł prasowy, zupełnie nieświadomi potiomkinowskiego charakteru rzeczywistości sowieckiej. To uchybienie brało się z zasadniczego, przyjętego a priori założenia: musimy zdemitologizować kłamstwa zimnowojennej propagandy, która oczerniała ZSRS, przypisując mu pierwotny, a urojony grzech totalitaryzmu.

Jeśli przyjęło się podobne założenia, nietrudno już było pisać o Magnitogorsku w podobnym tonie jak polscy „pryszczaci” o Nowej Hucie, czyli jako o wielkim laboratorium, gdzie powstaje „nowe społeczeństwo” (Stephen Kotkin). Gal Alperovitz z ogniem, którego nie powstydziliby się nauczyciele przysposobienia obronnego za Gomułki, dowodził, że amerykańskie uderzenia atomowe na Hiroszimę i Nagasaki wymierzone były „militarnie w Japonię, lecz politycznie – w Rosję”, Lynne Viola nie mogła się nachwalić ducha oporu przeciw kolektywizacji, będącego jej zdaniem dowodem na mocno zakorzeniony w społeczeństwie radzieckim faktyczny pluralizm… Związek Sowiecki w pracach rewizjonistów okazuje się ubogim, cierpiącym dyktaturę Stalina, brutalnym w poszczególnych decyzjach, lecz w ostatecznym kształcie – normalnym państwem. A skoro tak, czy atomowy szantaż, „gwiezdne wojny” i wspieranie opozycji antysystemowej w Europie Środkowej nie świadczy jak najgorzej o Ameryce? Takie spojrzenie dominuje dziś w amerykańskiej historiografii, warunkuje postrzeganie ZSRS, jego ewolucji i jego relacji z państwami ościennymi. Co gorsza jednak – w wielu przypadkach warunkuje postrzeganie dzisiejszej Rosji.

Wróćmy na chwilę do Olivera Stone’a: reżyser rozpoczął właśnie zdjęcia do filmu Snowden, który trafi w Stanach na ekrany w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 2015 i ma stanowić apologię dzielnego kreta z National Security Agency. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć Stone zdążył zaś pofatygować się na przełomie 2014 i 2015 roku do Moskwy, gdzie miał przeprowadzić wywiad z Wiktorem Janukowyczem „obalonym przez uzbrojonych neonazistowskich radykałów” i wyrazić nadzieję, że znajdzie czas na stworzenie filmu o Putinie. Swój pomysł na życie odkrył również chyba wreszcie jego syn, Sean, który od kilku miesięcy jest gwiazdą finansowanej przez Kreml telewizji Russia Today, nadającej m.in. do Stanów. Jako gospodarz programu Watching the Hawks czujnie przygląda się jankeskim „jastrzębiom”.

Wojciech Stanisławski

 

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 77.

redaktor prowadzący: Maciej Kalbarczyk