Nie przez przypadek Lenin mawiał, że najważniejszą ze sztuk jest kino. X muza potrafi radykalnie zmienić naszą percepcję. Dobrze, że zdali sobie z tego sprawę polscy filmowcy, którzy zaczęli w końcu rozliczać komunistyczną przeszłość, o czym pisałem zresztą na www.portalfilmowy.pl  Dzięki „Uwikłaniu” czy „Różyczce” polska młodzież może przekonać się, że PRL to nie tylko Bareja. Dlaczego nie skorzystać z tego przy opowiedzeniu o polskich wojskowych misjach zagranicznych?  Bez wątpienia najlepszym sposobem by przekonać społeczeństwo do zrozumienia misji, w których bierze udział polska armia jest kino. Wiedzieli o tym Amerykanie podczas II wojny światowej robiąc propagandowe filmy, które spowodowały, że Amerykanie kupili nawet wizerunek „dobrego wujaszka Stalina” i łatwiej im było zdradzić swojego sojusznika - Polskę. Jednak w tych obrazach głównie chodziło o to by Amerykanie wpierali swój rząd w walce z Hitlerem. I zdało to egzamin.


Niestety walcząc z międzynarodowym komunizmem w latach 60-tych, Amerykanie zrezygnowali z dobrej „narracji” podczas wojny w Wietnamie. Sekretarz Stanu Dean Rusk powiedział kilka lat po wojnie, że rząd nie zrobił nic by wzbudzić prowojenne nastroje. „Nie organizowaliśmy w naszych miastach parad oddziałów wojskowych, nie wysyłaliśmy pięknych gwiazd filmowych do fabryk, by sprzedawały obligacje, a więc nie zrobiliśmy wszystkich tych rzeczy, które robiono podczas II wojny światowej”. To zaniechanie spowodowało, że młodzi Amerykanie na ulicach miast czcili czerwonego zbrodniarza. „Ho Chi Mihn był jedynym przywódcą wrogiego państwa, którego młodzi ludzie w Ameryce fetowali, podczas gdy walczył on przeciw ich rodakom. By zrozumieć, jak niezwykłe było to osiągnięcie, spróbujmy tylko wyobrazić sobie wielkie grupy amerykańskich studentów college’u skandujących „Heil Hitler!” w czasie II wojny światowej czy pozdrawiających Józefa Stalina podczas heroicznego marszu Pierwszej Dywizji Piechoty Morskiej w trakcie wojny w Korei” - pisał wybitny historyk Warren H. Carroll. Dziś Amerykanie nie popełniają już podobnego błędu.

 



W ostatnim czasie przypomniałem sobie wszystkie amerykańskie filmy dotyczące wojny w Afganistanie i Iraku. Najwybitniejszym z nich jest oscarowy "The Hurt Locker. W pułapce wojny" o bohaterskie amerykańskich saperów, którzy oddają swoje życie amerykańskiej armii. Kolosalne wrażenie zrobił na mnie również obraz „Podróż Powrotna” z Kevinem Baconem. Ten skromny film opowiada o tym jak Amerykanie niesamowicie traktują ciało poległego żołnierza, które z wielkimi honorami jest przewożone z miejsca śmierci na obczyźnie aż do miejsca pochówku. Obraz jest pełen pięknego amerykańskiego patosu, który jest na dodatek naprawdę szczery. Widziałem go, gdy kończyłem w USA liceum i miałem kumpli, którzy pojechali do tych krajów na misje.

 



Ogromne emocje wywołuje również „W imieniu armii” z genialnym Woodym Harrelsonem. Film pokazuje dramat żołnierzy, którzy muszą przynieść wiadomość rodzinom żołnierzy o śmierci ich bliskich. Zarówno „W imieniu Armii” jak i „Podróż Powrotna” dotykają również syndromu „Pustynnej Burzy” ciążącym na żołnierzach, którzy na początku lat 90. nie przeżyli w Iraku nawet w 1/10 tego czego ich młodsi koledzy doświadczają dziś w tym kraju. Zresztą „Pustynna Burza” była w pewnym stopniu parodią wojny, co widać było w znakomitym „Jarhead”, czy lekko komediowym filmie z Georgem Clooneyem „Trzej królowie”. Nie można oczywiście zapominać o wbijającym w fotel obrazie „Bracia” i przyzwoitym filmie „Odwaga i nadzieja” o powojennej traumie żołnierzy wracających do domu.

 



Wszystkie te filmy, choć są inne od pro alianckiej propagandy z okresu II światowej i antyamerykańskich agitek Olivera Stone’a, mają wspólny mianownik. Wszystkie pokazują bowiem amerykańskich żołnierzy jako ludzi, którzy walczą o „coś” i, w mniejszym lub większym stopniu, mają w sercu dobro swojego kraju i amerykańskie wartości. Większość z dzisiejszych filmów skupia się nie na pokazaniu samych walk w Iraku czy Afganistanie, ale wewnętrznym dramacie amerykańskich żołnierzy, którzy świadomie poświęcają swoje życie i zdrowie dla swojego kraju. I trzeba przyznać, że filmy te robią piorunujące wrażenie.


Marzę by kiedyś obejrzeć polski odpowiednik „The Hurt Locker” bądź choćby skromniejszą „Podróż Powrotną”. Czy ostatnia droga do Morąga czy Ostródy, gdzie pochowano na początku polskich bohaterów z Afganistanu nie byłaby pięknym przyczynkiem do takiego filmu? Może następny rok przyniesie taki scenariusz?

 

Łukasz Adamski