Wynurzenia posłów Palikota na temat Opus Dei i podchwycenie tych intelektualnych wypocin przez jeden z czołowych polskich tygodników, pokazało jak działa na niektórych groźna nazwa. "Opus Dei. Dobra nazwa, brzmiąca odpowiednio tajemniczo. Autor thrillerów lepiej by tego nie wymyślił” - pisał Vittorio Messori o jednej z najbardziej opluwanych instytucji na świecie. Co ciekawe, dziś wszystkie brednie i kłamstwa na temat „Dzieła”, które wymyślili hiszpańscy faszyści z Falangi, powtarza światowa lewica. Dlatego właśnie film Rolanda Joffe jest niezwykle odważnym świadectwem w zlaicyzowanych europejskich krajach. Nieczęsto się zdarza by kinematografia sięgała po tak „oszołomskie” tematy jak pochwała Kościoła czy wszechmocnej „katolickiej mafii” z Hiszpanii, szczególnie, że czarna legenda Opus Dei, którą można porównać z „Protokołami mędrców Syjonu” świetnie się sprzedaje. 


„There be dragons” opowiada o dziennikarzu prowadzącym dochodzenie w sprawie zmarłego właśnie Josemaríi Escrivá de Balaguera, z którym zaprzyjaźniony był jego ojciec, który jako agent armii generała Franco rozbijał od wewnątrz komunistów. Obraz Rolanda Joffe, który zrealizował wcześniej piękną „Misję” z Robertem de Niro i wstrząsające „Pola Śmierci” o Kambodży pod rządami Pol Pota, skupia się nie tylko na przedstawieniu wyważonego obrazu wojny domowej w Hiszpanii z lat 1936-39, ale również kładzie nacisk na ogromną siłę wiary założyciela Opus Dei oraz wielkości Jezusowego przesłania. W rozmowie z „Catholic News Service” brytyjski reżyser przyznał, że praca nad filmem zmieniła jego sposób myślenia o wierze i religii. „Teraz szanuję ludzi, którzy wierzą” – powiedział i dodał, że kręgosłupem filmu jest kwestia zbawczej siły przebaczenia. Z kolei jeden z producentów filmu, Ignacio Gómez Sancha, mówi, że: „to film w 100% o humanizmie. Pokazywaliśmy go ludziom wierzącym, ateistom, Azjatom, Amerykanom, Afrykanom i Europejczykom. Dotknął serca wszystkich ludzi”. Trudno się nie zgodzić z twórcami. Ten film naprawdę dotyka serc, nie tylko z powodu pokazania siły przyjaźni czy prawdziwego chrześcijańskiego uniżenia, ale również z uwagi na antykomunistyczny wydźwięk. Widać to dobrze m.in. we wstrząsającej scenie egzekucji księdza czy obrazie brutalnego potraktowania w metrze samego Escrivy, którego z opresji ratuje motorniczy. Scena szyderstwa z duchownego, plucia na niego, szturchania z pewnością spodobałaby się „młodym wykształconym spod krzyża” na Krakowskim Przedmieściu. Na ekranie widać te same „argumenty” i taką samą nienawiść w oczach, którą widzieliśmy na filmie duetu Stankiewicz-Pospieszalski. Ta scena przypomina, że w Hiszpanii również zaczęło się od prostackiego szyderstwa z czarnych….


Wojna domowa w Hiszpanii i rządy Franco są jednym z najbardziej zakłamanych okresów w historii XX wieku. Tę propagandę można porównać chyba tylko z kłamstwami na temat Piusa XII. Wynika to oczywiście nie tylko z mitów wytworzonych przez wielkich światowych artystów takich jak Ernest Hemingway czy Picasso, ale również ignorancji historycznej coraz większej liczby ludzi. W pojęciu większości Amerykanów czy Europejczyków wojna w Hiszpanii w latach 1936-39 jawi się jako starcie postępowych, liberalno-lewicowych sił z faszystami, wspieranymi przez Hitlera. Nikt dziś nie pamięta, że fuhrer znienawidził Franco, który nie zgodził mu się pomóc w czasie II wojny światowej, a sam Franco (mimo swojego antysemityzmu) uratował ogromną liczbę Żydów przed pewną śmiercią. Gdyby nie Franco, bolszewicy zajęliby Europę od drugiej strony i dziś Europa miałaby inny kolor. Fakt sterowanych kłamstw na temat hiszpańskich antykomunistów ujawnił  zresztą nawet lewicowy pisarz Artur Koestler, który sam był przez pewien czas komunistycznym propagandystą. W antyfrankistowską histerię zaprzęgnięto też „Opus dei”. Jednak nawet w tym przypadku posunięto się do manipulacji. Na 116 ministrów mianowanych przez Franco w 11 rządach jedynie ośmiu było z Opus Dei. Na dodatek zdarzali się również członkowie „Dzieła”, którzy otwarcie walczyli z rządem. Przykład Antonio Fontan, redaktora naczelnego opozycyjnego pisma „Madrid” i kilkunastu innych opozycyjnych dziennikarzy z „Dzieła” jest tego najlepszym przykładem.

 



Film Joffego nie rozwiewa tych mitów i skupia się na losach jednostek, w tym św. Escrivy. Dzięki temu staje się on jednak bliższy widzowi. „Święci są ludźmi. To właśnie bycie ludźmi  powoduje, że stają się świętymi”- mówił przed premierą reżyser, który utrzymuje, że jego film pokazuje, że „Boga można odnaleźć każdego dnia, nawet podczas wojny”. Trudno o bliższe przesłanie „Dzieła Bożego”. Filmowy Escriva jest zresztą prawdziwym odbiciem Jezusa- skromnym, łagodnym, ale jednocześnie odważnym i silnym facetem, który miłością pokonuje demona nie tylko w komunistach, ale również w duszy swojego przyjaciela z dzieciństwa, który stanął po drugiej stronie barykady. „Jeżeli musimy wybaczyć komuś  coś co spowodowało nam wielki ból to wiemy, że  kosztem tego wybaczenia jest wielka wewnętrzna walka, którą toczymy. Jednak to jest właśnie chrześcijańskie przesłanie i ta ciężka walka jest tego warta”- przekonywał Joffe w wywiadzie dla „The Christian Post”.


Przed premierą obrazu, niektóre środowiska katolickie obawiały się jego przesłania. Twórcy reklamują go hasłem „Każdy święty ma przeszłość”. Na szczęście nie chodzi o odkrywanie ciemnych sekretów z życia założyciela Opus Dei, a o pokazanie jego ludzkiej twarzy i osobowości, która, według tradycjonalistów, sprotestantyzowała Kościół. Jednak sami hierarchowie pobłogosławili film. W marcu zeszłego roku  na prywatnym pokazie w papieskim North American College w Rzymie obejrzało go 11 kardynałów. Wszyscy byli zachwyceni filmem, który Polacy nareszcie obejrzą. Okres na premierę takiego filmu jest naprawdę idealny.

 

Łukasz Adamski


Jest to fragment tekstu jaki pojawił się w "Gazecie Polskiej" kilka tygodniu temu.