Parytety to jeden z największych idiotyzmów, jakie wymyśliła współczesność. Wciska się dziś na siłę kobiety wszędzie, gdzie tylko można - nawet, jeżeli nie bardzo tego chcą. W kilku chorych głowach zrodził się pomysł oszukania natury. Prawda, tylko kobiety mogą rodzić dzieci, tylko one mogą je karmić piersią - i to oczywiście wymaga czasu. Pan Bóg źle to pomyślał, rodzić powinni też mężczyźni, to byłaby równość - ale skoro jest, jak jest, trzeba chociaż wprowadzić  takie prawo, jakby było inaczej!

No, i się wprowadza. Na przykład w polityce. Na listach wyborczych MUSI być 35 procent kobiet - nawet, jeżeli w ogóle by się na te listy nie garnęły. O tym kompletnym absurdzie i przejawie lewicowego skretynienia mówił kluczowy polityk Prawa i Sprawiedliwości, Adam Lipiński. W rozmowie z ,,Dziennikiem Gazetą Prawną'' Lipiński, pełniący dziś funkcję pełnomocnika rządu ds. równego traktowania, wskazywał na wiele RZECZYWISTYCH problemów - na przykład nierówności płacowe. Bo to jest rzeczywiście skandal.

A jednak Lipiński wskazał trzeźwo, że zwalczając patologie nie można popadać w obłęd i zawracać rzeki kijem. Właśnie na przykładzie chorego konceptu parytetów w polityce.

,,Swego czasu była dyskusja na temat parytetów. Ostatecznie wprowadzone zostały kwoty wyborcze: postanowiono, że kobiety i mężczyźni muszą mieć co najmniej 35 proc. miejsc na listach. Zmiany wprowadzała PO – nas wówczas jako formację konserwatywną oskarżano o przeciwstawianie się im. Tymczasem nie byliśmy przeciwni samym kwotom, powody naszych wątpliwości były inne – czy można na siłę wprowadzić więcej kobiet do polityki'' - powiedział Lipiński.

,,Sprawdziłem efekty. Okazało się, że po wprowadzeniu kwot odsetek kobiet w Sejmie niewiele się zmienił, więc reforma nie miała większego wpływu. Zdecydowała jedynie o kształcie list wyborczych do Sejmu i Senatu, bo w efekcie tej regulacji zaczęto szukać kobiet na siłę. W praktyce wypełnienie kwot najczęściej polegało na tym, że prosiło się o kandydowanie żonę czy znajome. Skutkowało to ich niską determinacją w kampaniach i porażką'' - dodał.

,,Mamy też do czynienia z pewnym paradoksem. Jeśli w danej partii działa 80 proc. mężczyzn i 20 proc. kobiet, to mężczyźni po wprowadzeniu parytetów na listach mogą czuć się dyskryminowani. Być może warto pomyśleć o tym, czy po prostu proporcje płci na listach nie powinny odpowiadać podziałowi wewnątrz całej partii. Niestety taka debata w obecnej atmosferze politycznej w ogóle nie wchodzi w rachubę. Może wypracujemy też inne metody. Niezłym pomysłem mogłaby być współpraca z organizacjami pozarządowymi, np. w ramach programu „Kobiety w polityce” czy edukacji pań w zakresie działalności politycznej...'' - tłumaczył dalej polityk.

,,Nie jestem w stanie zweryfikować, która płeć jest lepsza na danym stanowisku, tu liczą się kompetencje. To kwestia czysto uznaniowa. Jestem z Dolnego Śląska i tam w polityce dominują kobiety – widać to choćby po obsadzie ministerstw. W moim regionie kobiety stanowiły ok. 50 proc. kandydatów na listach i nie wynikało to z ustawowego przymusu, lecz aktywności i otwartości. Możliwe, że jest coś na rzeczy w opinii, że kobiecie trudniej przebić się do polityki z powodu stereotypów. Przyznaję. Jednak z drugiej strony widzę wiele profesjonalnych i kompetentnych kobiet, które na pewno po przezwyciężeniu stereotypów odniosą duży sukces'' - stwierdził wreszcie.

Bez komentarza - fakty mówią same za siebie. A parytety trzeba po prostu skasować - inżynierii społecznej mówimy NIE!

mod/forsal.pl