Mariusz Paszko, portal Fronda.pl: Komisja Europejska ponownie złamała ustalenia poczynione z Polską. Ile razy jeszcze musimy się nabrać na tzw. dobre intencje KE, żeby wyciągnąć z tego właściwe wnioski? Czy może warto wreszcie powiedzieć takim działaniom eurokratów „basta”?
Ryszard Czarnecki, eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości: Komisja Europejska już dawno względem Polski przekroczyła tak zwaną "czerwoną linię", a tym bardziej granice przyzwoitości. To już od dawna nie są to negocjacje dwóch partnerów, ale struktury, która chce dominować i podporządkować sobie drugą stronę, a więc Polskę i de facto chce zmienić władzę w naszym kraju. Tak wygląda nie formułowany wprost, ale wyraźny cel polityczny Brukseli i w tym właśnie kontekście można by rozumieć wystąpienie niemieckiej przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen na pożegnaniu szefa Europejskiej Partii Ludowej Donalda Tuska. On przed końcem kadencji opuszczał stanowisko spiesząc się do Polski, aby pomóc Komisji Europejskiej realizować jej cele. W moim przekonaniu już dawno należało powiedzieć „Nie”. Nie chciałbym się autopromować, ale już wiele miesięcy temu mówiłem przecież, nawet dla Państwa serwisu, żeby zamrozić składkę członkowską Polski do Unii Europejskiej oraz żeby wetować decyzje, które zapadają na forum unijnym.
Interesujące jest także to, że słowa wypowiedziane przez panią von der Layen do Donalda Tuska można przetłumaczyć także w trybie rozkazującym, a więc: „Teraz jedź do Polski”, a w domyśle: „Jedź i rób, co ci każemy”.
Częścią planu unijnego mainstreamu, który tak naprawdę jest zakładnikiem polityki głównie Berlina, w jakiejś mierze Paryża, a po części także innych bogatych krajów członkowskich Unii Europejskiej, jak chociażby Holandia, jest wykorzystanie „swoich ludzi” w Polsce, takich jak chociażby wspomniany już Donald Tusk. Tak naprawdę obserwujemy tu tożsamość celów. Tusk chce wysadzić w powietrze legalnie i demokratycznie wybrany polski rząd i Komisja Europejska – chociaż tego oficjalnie nie deklaruje – chce zrobić dokładnie to samo. Polska jako coraz większy konkurent gospodarczy dla naszych bliższych i dalszych zachodnich sąsiadów, jak również kraj posiadający własny system tradycyjnych wartości zwyczajnie im nie pasuje do tej europejskiej układanki. Podobnie jak nie pasują im Węgry. Stąd obserwujemy taką agresję wobec naszego kraju, ale też wobec Budapesztu.
Do tego dochodzą oczywiście jeszcze inne „rachunki krzywd”. Elity poszczególnych krajów nie mogą przecież Polsce darować, że nie przyjęliśmy imigrantów spoza Europy i pokazaliśmy opinii publicznej Niemiec, Francji, Holandii, Austrii, Włoch, Belgii oraz innych krajów, że można nie godzić się na to. Mówiąc z pewnym przekąsem, dziura w Niebie z tego powodu nie powstała, gospodarka europejska się nie zawaliła i w wymiarze ekonomicznym żadnego problemu przecież z tego powodu nie ma. Tworzy to jednak problem mentalny i prestiżowy dla elit tych krajów, że Polska i Węgry pokazały, że można imigrantów nie przyjąć i dalej funkcjonować. W dodatku nawet lepiej funkcjonować bez nich, ponieważ nie mamy napięć natury społecznej i kulturowej, cywilizacyjnej czy religijnej, które w krajach Europy Zachodniej obecnie występują.
Podsumowując : takie działania Komisji Europejskiej wobec naszych krajów – poza elementami gospodarczymi i ideowymi, o czym już mówiłem – to także jest zemsta za to, że nie przyjęliśmy imigrantów z krajów muzułmańskich.

Pan profesor Zdzisław Krasnodębski uważa, że w unijnych instytucjach dominuje ta grupa polityków, która świadomie, opierając się na nieprawdziwych informacjach, dąży do obalenia rządu w Polsce i doprowadzenia do przejęcia władzy przez bardziej przyjazną im w Polsce opcję. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem?
Ja tylko przypomnę tym, którzy się oburzają na to stwierdzenie, że Komisja Europejska ewidentnie będąc tutaj narzędziem kanclerz Angeli Merkel i byłego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego obaliła już rządy dwóch państw. Jednym z nich są Włochy, gdzie obalono rząd centroprawicowy Silvio Berlusconiego, a drugim był lewicowy rząd Jeorjosa Papandreu w Grecji. Bruksela takie działania już więc praktykowała. Wtedy udało się to zrobić nie na zasadzie kartki wyborczej, ale wymuszenia i presji medialno-ekonomicznej. Ta presja nie pomogła w przypadku Polski, ponieważ okazało się, że nasze elity rządzące są znacznie bardziej na takie naciski odporne. U nas rząd przetrwał. W związku z tym teraz mamy do czynienia z "operacją KPO". Jest to bardzo wyraźny element gry wyborczej Komisji Europejskiej. To już jest tak oczywiste jak równanie ze szkoły podstawowej, że dwa i dwa to cztery.
Pan europoseł Jacek Saryusz-Wolski z kolei stwierdził: „Czas na metodę hiszpańską. Wet za wet. Veto za veto. Trzeba blokować wszystko co można". Czy to właściwa metoda?
Uszczegóławiając to warto przypomnieć, że socjalistyczny rząd hiszpański Felipe Gonzaleza w sposób fatalny wynegocjował warunki członkostwa swojego kraju przed wejściem Madrytu do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w 1986 roku. Chodziło tu między innymi o kwestie rybołówstwa, ale nie tylko. Po pięciu latach Hiszpania zaczęła wetować wszystko, łącznie – warto to także przypomnieć – z zawetowaniem układu stowarzyszeniowego pomiędzy, mówiąc kolokwialnie, Bogu ducha winnymi Polską, Węgrami i Czechosłowacją (która wtedy jeszcze nie była podzielona na Czechy i Słowację), a Wspólnotami Europejskimi. Nie było to w żadnej mierze działanie antypolskie, antywęgierskie czy antyczechosłowackie ze strony Madrytu, ale była to wyłącznie walka o własne interesy. Ta blokada i te weta były skuteczne, pomimo że wcześniej w historii nikt takiej taktyki nie stosował. A są kwestie, w których konieczna jest zgoda wszystkich krajów członkowskich i to zostało wykorzystane. Wtedy tych krajów było jeszcze dwanaście i było łatwiej takie zmiany przeprowadzać. To były czasy jeszcze przed wejściem Szwecji, Finlandii i Austrii do Unii w 1995 roku. Tak więc dzięki takiej taktyce stawiania weta to się Hiszpanom udało i była to polityka skuteczna.

Wracając do sprawy naszego kraju w relacjach z Unią Europejską można śmiało powiedzieć, że na obecnym etapie skończyła się dyplomacja i rozpoczął się czas bardzo twardej i ostrej gry, ponieważ bez tego przegralibyśmy totalnie. O kompromisach można myśleć z partnerem, który chce kompromisu dotrzymywać. Bruksela zaś pokazała, że tego nie chce, a jej wiarygodność w tej chwili jest zerowa.

Feliks Koneczny w swoim opracowaniu wyróżnił różne kręgi kulturowe. Zwraca on uwagę, że cywilizacje te pomiędzy sobą walczą. W jego opracowaniu Niemcy i obecna Rosja nie należą do kręgu cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej i jedynym motywem negocjacji czy też współistnienia z nimi jest siła. Czy w opinii Pana posła może to być istotne w obecnym odniesieniu do relacji Polski - ale nie tylko - z Unią Europejską, gdzie ton nadają przede wszystkim Niemcy i kilka innych bogatych krajów?

Dzisiejsze czasy to chyba renesans myśli Feliksa Konecznego i jego prac o podziałach cywilizacyjnych na globie. Przypomnę, że wyróżniał on między innymi cywilizację naszą - łacińsko-chrześcijańską, ale także turańską - czyli Rosję - oraz szereg innych. Był on w swoim czasie obok Arnolda Josepha Toynbee’go i Oswalda Spenglera jednym z najwybitniejszych historiozofów świata. Osobiście Konecznego czytałem jeszcze w liceum, ale w późniejszym okresie także, ponieważ jego książki były lekturami na studiach historycznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Muszę powiedzieć, że wiele tych ocen i prognoz Konecznego sprawdziło się. Jego fotografia – można by tak powiedzieć – podziału cywilizacji jest w jakiejś mierze dalej aktualna i rzeczywiście jest tak, że dla niektórych większych państw członkowskich Unii Europejskiej liczy się przede wszystkim siła. Jeśli tej siły zaczyna im brakować, tak jak Niemcom po agresji Rosji na Ukrainę, kiedy to Niemcy właśnie utraciły przywództwo moralne w Unii, ale także jeśli chodzi o gospodarkę – w tym energetykę – to wtedy rozpoczyna się histeria i domaganie się europejskiej solidarności. Hasła solidarności pojawiają się jedynie wtedy, kiedy oni mają problemy, bo trzeba przyjmować imigrantów czy dzielić się gazem. Kiedy natomiast sami budowali Gazociąg Północny z Rosją wbrew Skandynawom, Bałtom czy Polakom, to solidarność europejska była przenoszona – mówiąc obrazowo – do Słownika Wyrazów Obcych i nie była żadnym punktem odniesienia

W ostatnim czasie miałem przyjemność przeprowadzić wywiad z panem generałem Waldemarem Skrzypczakiem. Rozmawialiśmy m.in. o sprawie dostarczenia przez Niemcy Polsce czołgów Leopard w ramach rekompensaty za czołgi, które Polska przekazała Ukrainie do walki przeciwko agresji Rosji. Pan generał stwierdził, że po pierwsze nie potrzebujemy już teraz niemieckich czołgów, ponieważ został podpisany kontrakt z Koreą Południową. Poza tym dodał, że Niemcy posiadają małe stany Leopardów w swojej armii, ale też ich zdolności produkcyjne są bardzo słabe. Szansą dla tej gałęzi niemieckiego przemysłu była produkcja dla Polski i podzielenie się z nami myślą technologiczną, którą Niemcy przespali.
Co w takim razie kanclerz Scholz i ogólnie Niemcy obiecywali Polsce mówiąc o przekazaniu nam czołgów?

W moim odczuciu ze strony Niemiec nie była to strategia, ale jedynie pewien PR-owski i propagandowy ruch taktyczny. Chodziło o pokazanie opinii publicznej na świecie, że coś się tam robi – że co prawda Ukrainie broni nie wysyłają, ale wyślą ją Polsce. Była to więc jakaś próba przekazania opinii światowej oraz ich niemieckim krytykom, że nie są w tym względzie bezradni i posiadają jakiś plan. Następnie okazało się, że ta niemiecka „kołdra militarna” jest krótsza niż się to powszechnie wydawało. Kolejną sprawą jest to, że – tak sądzę – oni zwyczajnie nie chcą Polski wzmacniać. Stąd nagle pojawiła się nowa wersja znanego powiedzenia: „Nikt ci tyle nie da, ile Niemiec obieca”.

Czy współpraca Polski z Koreą Południową i tamtejszym przemysłem militarnym ma szanse dać Polsce pozycję huba dla sprzętu wojskowego w naszej części flanki NATO?

Takim hubem właściwie już się stajemy. Kora Południowa to sojusznik Stanów Zjednoczonych w Azji, chociaż mocno emablowany przez Chiny - mają te kraje wspólny antyjapoński mianownik. Korea to kraj bardzo mocno doświadczony okrutną okupacją japońską podczas II wojnie światowej, podobnie jak Chiny.

Z naszej strony, w moim przekonaniu, jest to bardzo dobre posunięcie, ponieważ po pierwsze uniezależniamy się od innych krajów europejskich: gdybyśmy teraz czekali na niemieckie czołgi, to wyszlibyśmy na tym – przywołam tu nasze polskie przysłowie – jak imć Zabłocki na mydle.
.....Niemcy tym samym nieoficjalnie potwierdzają swoje delikatnie niezadowolenie, żeby nie powiedzieć wściekłość, z tego powodu, że Polacy znaleźli alternatywę w postaci Seulu.

Na łamach niemieckiej prasy Polska została oskarżona o granie antyniemieckimi strachami, a wszystko zaledwie kilka dni po podpisaniu kontraktu na broń koreańską. Czy Niemcy i Francja obawiają się, że transfer technologii i uzbrojenia do Polski będzie stanowić konkurencję wobec ich krajowych przemysłów zbrojeniowych?
Ponadto, czy publikacje niemieckiej prasy nie przypominają trochę –
przepraszam za być może bardzo dużą dosadność - napadów schizofrenicznych? Raz Polskę chwalą, innym razem Polską straszą. Wygląda to czasem jak oszalałe motanie się i brak spójnej koncepcji. Od lat przecież wiadomo też, że to czego nie może powiedzieć oficjalnie rząd w Berlinie, to zleca to swoim mediom. Mówi się nawet co jakiś czas o sterowaniu tamtejszych mediów przez służby, ale - co też szczególnie istotne – jest tam rónież znaczny kapitał rosyjski. Jak Pan poseł to ocenia?

Ja jednak dostrzegam cofnięcie pewnego parasola nad rządem niemieckim, który zawsze obowiązywał w polityce zagranicznej. Każdy rząd niemiecki – w praktyce należy to rozumieć jako rząd Angeli Merkel - przez 16 lat miał ochronę mediów, które w ogóle nie dyskutowały w zakresie polityki międzynarodowej i były klakierami rządu, co w Polsce jest jednak nie do pomyślenia. Pewne trudne tematy, także jeśli chodzi o politykę wewnętrzną w kontekście międzynarodowym, jak na przykład gwałty na Niemkach w Kolonii i innych miastach w trakcie pamiętnego Sylwestra, były wyciszane maksymalnie. W ostatnich miesiącach to się jednak zmieniło i media zaczęły krytykować rząd w Berlinie za jego postawę w kontekście agresji Rosji na Ukrainę. Nie wynikało to moim zdaniem z jakiegoś moralnego imperatywu i oburzenia ze względów etycznych. Niemcy balansując między Moskwą a Kijowem tracą de facto kontrolę nad naszym regionem Europy, a ich autorytet w całej Unii Europejskiej spada. W związku z tym tamtejsze media muszą tym rządem potrząsać, żeby Niemcy miały znów decydujący wpływ na politykę.

Zwracam też uwagę na to, że po raz pierwszy w XXI wieku istnieje tak silna opozycja w Niemczech. Wcześniej socjaliści przez trzy kadencje rządzili z CDU, przez jedną nie, ale mieli wtedy nadzieję na rządzenie i nie atakowali. Teraz opozycyjna CDU ma jednak wpływy w tamtejszych mediach.

Myślę także, że niemieckie media czy wobec rządu są krytyczne czy go popierają mają niemałe poczucie pewnego szoku, że Polska traktowana dotychczas jako wieki rynek zbytu i taniej siły roboczej ze słynnymi już "zasobami ludzkimi" do zbierania szparagów oraz będąca "Eldorado" dla inwestycji niemieckich, które niekoniecznie odprowadzały podatki do naszego budżetu – że ta Polska nagle stała się konkurentem w jakiejś mierze gospodarczym, ale także konkurentem geopolitycznym. Polska bowiem, mówiąc wprost, została pewnym beneficjentem wojny Rosji z Ukrainą, a po roku przerwy ponownie stała się także partnerem numer jeden dla USA w Unii Europejskiej - właśnie kosztem Niemiec. To wszystko dla niemieckiej klasy politycznej i szerzej: dla tamtejszego establishmentu, a więc także mediów, jest niemałym szokiem.

Niedawno Amerykanie zaprosili do bazy w Rammstein kanclerza Niemiec Olafa Scholza, co też doskonale pokazuje, kto rozdaje karty w tej rozgrywce.

Ja osobiście uważam, że to jest wielka klęska polityków niemieckich. Chcę tu zwrócić uwagę, że prezydent USA Joe Biden jest najbardziej proniemieckim prezydentem od czasów George’a Walkera Busha jr., nota bene republikanina, a więc od ponad dwóch dekad. Co warto szczególnie podkreślić, ten proniemiecki prezydent nie może prowadzić proniemieckiej polityki, ponieważ interesy amerykańskie są po prostu rozbieżne w stosunku do Berlina w kontekście Ukrainy, Rosji, Europy Wschodniej i tak dalej. Berlin pracował skutecznie po zmianie lokatora Białego Domu, aby Niemcy wróciły do roli opisywanej przez Henry’ego Kissingera, żeby Amerykanie mieli do kogo w Europie zadzwonić i żeby to był telefon do Berlina. Już jakiś czas temu ten telefon – mówiąc obrazowo – w Waszyngtonie odłączono, ponieważ Niemcy po agresji Rosji na Ukrainę grały zupełnie inną grę niż USA. To jest z całą pewnością dramat niemieckiej polityki. Myślę wiec, że jest to jedna z przyczyn tej histerii, którą Pan przywołał.

Uprzejmie dziękuję Panu Posłowi za rozmowę.