Rok temu [tj. w 2014, tekst pochodzi z 2015 - red.] redakcja „Do Rzeczy” poprosiła mnie o przedstawienie wizji tego, jaka za sto lat będzie Rosja. To było bezpieczne – bowiem mogłem założyć, że nikt z Czytelników tekstu nie sprawdzi, jak bardzo się pomyliłem. Teraz ryzyko jest bez porównania większe. Mam bowiem napisać, jak Rosja zachowywać się będzie na międzynarodowej arenie w najbliższym roku. Tu już, kto zechce, pośmieje się z tego tekstu za rok. O ile będzie nam do śmiechu.
Pierwsze pytanie, jakie trzeba sobie zadać, kiedy rozważamy politykę zagraniczną kraju tak scentralizowanego w swoich decyzjach politycznych jak obecna Rosja, brzmieć może następująco: a z czego śmiałby się Władimir Władimirowicz? Jakie jest jego poczucie humoru, co karmi jego dowcip? Przypomnijmy dwa przykłady. Pierwszy: uwaga rzucona obok mikrofonów towarzyszących spotkaniu prezydenta Rosji z premierem Izraela, Jehudem Olmertem, w czasie wizyty tego ostatniego w październiku 2006 roku w Moskwie. Akurat w tym momencie prezydent Izraela, Mosze Kacaw, oskarżony został o molestowanie seksualne. Putin zwrócił się więc z takim „żartem” do premiera Olmerta: „Przekażcie pozdrowienia swojemu prezydentowi! Okazał się bardzo silnym mężczyzną! Dziesięć kobiet zgwałcił! Nigdy bym się po nim tego nie spodziewał! Wszystkich nas zadziwił! Wszyscy mu zazdrościmy!” (źródło: depesza PAP z 19 X 2006). Mikrofony jednak ten dowcip – z pewnością za wiedzą i zgodą gospodarza Kremla – wychwyciły. Widocznie chciał, żeby jego publika, tak w Kostromie i Chabarowsku, jak i w Londynie, Warszawie czy Berlinie, zrozumiała, w jaki sposób prezydent Rosji rozumie cnotę męskości i siły.
Drugi przykład pochodzi z „New York Timesa”, największej liberalnej gazety amerykańskiej. Prezydent Rosji zamieścił na jej łamach płatne ogłoszenie. Jego treść wypełniało przesłanie Władimira Putina do narodu amerykańskiego. Przywódca Rosji, nawiązujący często do jej światowej misji, skomentował w swoim adresie do Amerykanów ich poczucie wyjątkowości. „Bardzo niebezpiecznie jest zachęcać naród do widzenia siebie jako wyjątkowego, niezależnie od motywacji [tej wyjątkowości]. Są kraje wielkie i małe, bogate i biedne, takie, które mają długie tradycje demokratyczne i takie, które dopiero odnajdują swoją drogę do demokracji. Różnią się także w swojej polityce. Jesteśmy różni, ale kiedy prosimy o Boże błogosławieństwo, musimy pamiętać, że Bóg stworzył nas równymi”. Mądre słowa. Gdzie tu dowcip? W dacie publikacji. Tekst został wydrukowany, zgodnie z zamówieniem ogłoszeniodawcy, 11 września 2013 roku, czyli w rocznicę zamachów terrorystycznych z 2001 roku, powszechnie obchodzoną jako dzień narodowej żałoby w Ameryce. I oto w takim dniu prezydent Rosji poucza Amerykanów, żeby sobie nie myśleli, że są wyjątkowi. Pouczył ich, a w szczególności prezydenta Obamę, w tym właśnie czasie nader boleśnie, jak łatwo ich pobić. To był moment, kiedy prezydent Obama musiał rakiem wycofać się ze swoich jasno złożonych w tej sprawie deklaracji i zrezygnować z zapowiedzianych nalotów na rządzący Syrią reżim Assada. Stało się tak dlatego, że Putin zagroził jednoznacznie wsparciem dla prezydenta Syrii. Jednocześnie brytyjska Izba Gmin, dyskretnie poruszona przez „Koło Przyjaciół Rosji”, odrzuciła rządową propozycję udzielenia pomocy Amerykanom w operacji przeciw Assadowi. Miłośnik „resetu”, Obama, został osamotniony i ograny. Cofnął się i skompromitował. Ameryka została upokorzona. I to był wspaniały powód do śmiechu.
Prezydent Putin w odniesieniu do Europy używa czasem popularnego w Rosji określenia „Gejropa”. Tego tłumaczyć nie trzeba. Aluzję pojmujemy. Amerykanów nazywa się natomiast w Moskwie najczęściej pogardliwym słówkiem „Pindosy”; Stany Zjednoczone – to „Pindostan”. To słowo, znane już wśród rosyjskich „wyzwolicieli” Afryki Zachodniej (Angoli) w latach późnego Breżniewa, było określeniem stosowanym wobec rdzennych mieszkańców Czarnego Lądu – coś jak, excusez le mot, „asfalt”. Kiedy wojska rosyjskie spotkały się z amerykańskimi w Kosowie w czasie interwencji NATO w końcu lat 1990., słówko „Pindos” przylgnęło w slangu żołnierzy Rosji do Amerykanów. Czy miało związek z pobliskimi górami Pindos – trudno powiedzieć, więcej chyba jednak z brzmiącą w tym słowie pogardą dla „błota” (to źródłosłów grecki tej nazwy), dla chamstwa, „niekulturności”, z którą Rosjanie identy#kują znienawidzonych „Pindosów” – oczywiście przeciwstawionych moskiewsko-kostromskiej ogładzie. Dziś tak mówi o Amerykanach cała putinowska Rosja. Mówi tak o swoich znienawidzonych rywalach, o swojej zawiedzionej miłości do imperium, z którym kiedyś dzieliła świat.
Ale co tutaj nam te dwa „żarty” i dwa topo/etnonimy mówią? Mówią coś o pogardzie dla słabości Europy, o przekonaniu, iż bardzo łatwo manipulować tą słabością, tym europejskim strachem przed siłą i zarazem tą swoistą „gejropejską” fascynacją gwałtem. Trzeba jej tylko ukazywać swoją siłę, swoją zdolność do gwałtu. Nie wstydzić się tego – przeciwnie: okazywać, że Moskwa jest do tego zdolna. Taka złamana wewnętrznie Europa dałaby się ostatecznie wprzęgnąć do rydwanu putinowskiej idei imperialnej. To jest celem polityki Putina wobec Europy – wziąć ją całą. Nie Krym, nie następny kawałeczek Ukrainy, nie „Noworosję” (czyli obszar od Donu do Odessy), nie całą Ukrainę, nie Litwę, Łotwę, Estonię i nie cały obszar dawnego „zewnętrznego imperium” (czyli krajów Układu Warszawskiego) – ale całą Europę, przynajmniej tę kontynentalną. Nie tankami i nie gazem, jak wcześniej to sobie wyobrażano, ale strachem.
Strachem przed ostatecznym stoczeniem się do rynsztoka moralnego upadku, z którego podźwignie ją Władimir Władimirowicz. To jest albo dzielny rycerz chrześcijaństwa, ostatni obrońca Krzyża, albo odnowiciel „męskiego” neopogaństwa – zależnie od „targetu” politycznego, ku któremu Moskwa się zwraca. Tak, jak również przez hojne do#nansowanie, Putin zdobywa punkty u pani Marine Le Pen, która już jutro będzie rządziła Francją, tak zyskuje wpływy na skrajnej prawicy niemieckiej i w krajach skandynawskich, tak w Hiszpańskiej Partii Ludowej, tak w Lidze Północnej we Włoszech, tak w węgierskim Jobbiku i w marginalnej (na razie) partii „Zmiana” w Polsce. Najwspanialszym napędem strachu jest dziś w Europie jakże uzasadniona obawa przed skutkami inwazji islamskich „uchodźców”. W kręgach (radykalnie) prawicowych nie ma wątpliwości: tylko Putin może tę falę zatrzymać. Skoro potrafił zabić 200 tysięcy Czeczeńców, a z dzieci zamordowanych zrobić sobie osobistą gwardię pod komendą dyktatora Ramzana Kadyrowa – to „zuch mężczyzna, wszyscy mu zazdrościmy!”. W jakim stopniu ukochane służby Władimira Władimirowicza „pomagają” w takich ważnych operacjach jak zamach dwóch Czeczeńców na maraton bostoński, egzekucja „Charlie Hebdo” czy ostatnie zamachy w Paryżu – pozostaje tylko spekulacją. Na pewno natomiast naloty rosyjskich samolotów na pozycje syryjskich przeciwników Assada i zarazem wrogów ISIS pomagają wypchnąć kolejne setki tysięcy uchodźców w kierunku Europy. I o to chodzi. Strach i chaos w „Gejropie” rosną. I prezydentowi Rosji będzie w nowym roku przyjemnie obserwować, jak ten strach paraliżuje do reszty starą „Europę Agenorowną”.
Nie będzie się w jej kierunku zwracał tylko jako autor „żarciku” o męskiej sile, ale również jako autor słów i czynów poniżających „Pindosów”, czyli znienawidzoną z kolei na europejskiej lewicy Amerykę. Putin będzie miał coś do zaoferowania także europejskim lewakom: obietnicę, że będzie obnażał amerykańską hipokryzję imperialną, gdzie się da i jak się da (najlepiej robi to od lat ciesząca się rekordową popularnością światowego lewactwa telewizja „Russia Today”) i będzie przekonywał, coraz skuteczniej, że jakakolwiek może być rosyjska agresja, to zawsze jest ona usprawiedliwiona, a groźne może być wyłącznie amerykańskie „imperium zła”.
Tak może uda się w końcu uzasadnić, zarówno w oczach europejskiej skrajnej prawicy, jak i lewicy, „zmianę granic” Ukrainy. Nie po to, żeby zyskać kawałek Ukrainy, powtórzmy, ale po to, by upodlić do reszty partnerów takiego „dealu”. Sądzę, że w 2016 roku celem Putina w Europie będzie to właśnie, czyli nowa Jałta, czy raczej nowe Monachium, a więc uzgodnienie z zachodnioeuropejskimi partnerami (z Niemiec, Włoch – to na pewno, nie ma dziś bardziej prorosyjskiego polityka niż premier tego kraju, także z Francji) – że trzeba wreszcie porzucić politykę nawet symbolicznych sankcji wobec Moskwy i zawrzeć „strategiczny sojusz”, na trupie dawnej Ukrainy, na ciele struchlałej ze strachu Europy Wschodniej, znów uznanej za „uprawnioną strefę interesów” Kremla. A Brytyjczycy, którzy będą głosowali w sprawie swojej przynależności do Unii w 2016 roku – jeśli odejdą, tym lepiej. Tym lepiej dla planów Putina. Lewacy całej Europy będą coraz głośniej potępiali zbiorowo „ohydną twarz”, którą ujawnia teraz Europa Wschodnia, a więc zwłaszcza Polska, Węgry, Słowacja, Chorwacja, kraje nadbałtyckie. I tak jak w 1946 roku pogrom kielecki, tak teraz wyolbrzymiony do niebotycznych rozmiarów problem „faszyzmu” Kaczyńskiego i Orbána będzie wygodnym pretekstem, by umyć sumienie politycznej opinii lewicy Zachodu przed aktem oddania „ohydnej” Europy Wschodniej ważnemu partnerowi porządku, jakim jest oczywiście Moskwa. Prawicowa opinia ucieszy się natomiast, że wreszcie przyjdzie jej do pomocy z „Gejropą” i islamskimi terrorystami męski sojusznik z Kremla.
Ale islamski problem jest realny, nie wymyślony przez kremlowską propagandę. Ameryki też nie da się upokorzyć tylko słowami. Żeby zaszkodzić Ameryce, włożyć jej polityce kij w szprychy, biedny Putin wpadł w realną pułapkę. Czy świadomie zastawił ją Obama? Nie wiem. Wiem, że Putin chciał bezpośrednią militarną interwencją w Syrii uwiarygodnić swoją rolę mocnego człowieka wobec zagrożenia islamskim terroryzmem, tak przydatną w Europie, a zarazem chciał zdobyć kontrolę nad tym ważnym strategicznie przyczółkiem obecności Rosji na Bliskim Wschodzie i nad Morzem Śródziemnym. Chciał wrócić do starych sowieckich baz w Latakii (baza lotnicza, z której znów startują rosyjskie bombowce) i w Tartus (baza morska). I wprowadził Rosję w realną wojnę. A wojny nie da się kontrolować, nawet najprzemyślniejszą służbą specjalną na świecie. I już spadł pierwszy rosyjski bombowiec od czasu wojny w Gruzji w 2008 roku. Gruzja nie była dla Moskwy bardzo groźnym przeciwnikiem. Turcja, której myśliwiec zestrzelił rosyjski Su-# , była w wielkich projektach energetycznych bardzo ważnym partnerem Kremla. Teraz jest bardzo ważnym wrogiem. Silnym militarnie i rządzonym przez przywódcę o podobnie autorytarnych zdolnościach i możliwościach, co gospodarz Kremla. Teraz to Putin został upokorzony w tej „grze w Kacawa” – kto bardziej efektownie zgwałci. I nie może „odpuścić”. Bo straci swoją męską sławę.
Tu już nie ma racjonalności. Jest wojna samców. Rosja będzie w niej wchodziła coraz głębiej w fatalną dla siebie rolę uczestnika wojny domowej świata islamu. Kreml stacza się do funkcji pomocnika koalicji szyickiej, z Iranem na czele, która walczy z koalicją sunnicką (z Turcją i Arabią Saudyjską, wspieranymi z daleka przez Waszyngton). Nic dobrego dla Rosji z tego wyniknąć nie może – kolejne straty, kolejne trumny przywożone z Syrii do Petersburga, do Moskwy, na rosyjską prowincję. Rosja może stać się celem autentycznego, nie sterowanego bynajmniej przez Łubiankę, terroryzmu islamskiego, na równi z Paryżem i Londynem. A będzie już miała wkrótce 20 procent mieszkańców wyznania islamskiego. To bardzo poważny problem.
Władimir Władimirowicz może jednak uciekać tylko do przodu. Ku jeszcze większej histerii wojennej, która ma zapobiec utracie poparcia społecznego i tego, co w Chinach nazywają „mandatem niebios”, a na Kremlu oznacza dalszą zgodę oligarchów z KGB-GRU (FSB-SWR) na rządy najzdolniejszego ich reprezentanta. Musi pobrzękiwać nie tyle szabelką, ile raczej rakietami, i to najlepiej w kierunku tych wstrętnych, stojących za całym złem, które dotyka Rosję, „Pindosów”. Dlatego też minister wojny (a za czasów Smoleńska 2010 minister katastrof nadzwyczajnych) Siergiej Szojgu oznajmił niedawno, że jest już na ukończeniu konstrukcja wojskowej megabazy na wyspie Kotielnyj na Morzu Łaptiewa, która wraz z mniejszymi bazami, budowanymi na Wyspach Kurylskich (dawniej japońskich), na Wyspie Wrangla oraz Przylądku Schmidta, w najbliższym sąsiedztwie Alaski, stworzy nowy front – arktyczny dla ambicji walki na „wszystkich azymutach”. Z Przylądku Schmidta i Wyspy Wrangla jest do terytorium USA już nie dalej niż z Zakopanego do Gdańska. Rosyjskie okręty szpiegowskie („namiaru elektronicznego”) coraz chętniej odwiedzają Hawanę. Moskwa prowadzi rozmowy o bazach i współpracy militarnej z Wenezuelą i Nikaraguą, na latynoskim „podbrzuszu” Waszyngtonu, ale także z Algierią, Wietnamem, Seszelami, Singapurem, a nawet Cyprem.
To wszystko prawda. Jednocześnie jednak Rosja przeżywa prawdziwy upadek swoich możliwości ekonomicznych. Z ceną za baryłkę ropy spadającą poniżej 40 dolarów może się pożegnać z marzeniami o realnej modernizacji swoich sił bojowych. Nic lepiej tego upadku nie symbolizuje niż wartość firmy Rosja, czyli Gazpromu. W 2008 roku szacowana była na 360 miliardów dolarów, dziś oscyluje wokół 50 miliardów (czyli najwyżej cztery razy więcej niż największe polskie firmy). Agresywna polityka Putina nie przynosi tylko uznania i propagandowych sukcesów – przynosi też straty. Zgodnie z raportem Pew Research Center tylko trzy kraje na świecie mają pozytywną opinię o Rosji: Chiny, Wietnam i Ghana. To jednak nie ułatwia polityki. Podobnie jak gospodarcza i demograficzna słabość Rosji, zwłaszcza w porównaniu z azjatyckimi sąsiadami. Dlatego właśnie Moskwa tak desperacko potrzebuje zastraszyć i podporządkować swojej woli Europę: żeby utrzymać to miejsce na mapie, które od strony Azji będzie musiało nieuchronnie i szybko się kurczyć – na rzecz obecnych chińskich „przyjaciół” zwłaszcza.
Rosja nie jest supermocarstwem i już nie będzie. Jej czas w tej roli skończył się nieodwołalnie. Ale właśnie dlatego, że supermocarstwowe obietnice stały się warunkiem przetrwania obecnego „silnego człowieka” na Kremlu, może on być rzeczywiście niebezpieczny. Bo mu się spieszy, bo jest zdesperowany, bo czeka go coraz więcej takich niespodzianek jak strącony przez Turków Su-24. I dlatego może być nieobliczalny w swojej walce o przetrwanie. Ale w końcu, jak mówią na Kremlu, i jego drogę przetnie „czarny łabędź”, i on odleci na Alfa Centauri.
Wyspa Wrangla uznana została przez UNESCO za dziedzictwo światowe, ponieważ była ostatnim miejscem schronienia mamutów. Dziś, nowa baza potęgi militarnej Władimira Putina, demonstrowanej wobec „Pindosów”, odegra chyba podobną rolę: ostatniego rezerwatu mamuciej ambicji Kremla.
Prof. Andrzej Nowak
[Tygodnik „DoRzeczy”, 20 grudnia 2015]
Fragment książki „Wojna i dziedzictwo. Historia najnowsza”, Wydawnictwo Biały Kruk
Publikacja za zgodą Wydawnictwa.