Jeden z moich kolegów po piórze z dokładnością zegarka z okazji rocznicy 1 sierpnia – daty wybuchu Powstania Warszawskiego zżyma się na uroczyste czczenie wydarzenia, które zakończyło się klęską i rzezią cywilnych mieszkańców stolicy. Wskazuje, że o wiele bardziej sensowne jest czczenie wydarzeń, które były zwycięstwami. W tym kontekście zazwyczaj wymienia 15 sierpnia jako datę zwycięstwa w walce z Sowietami w 1920 roku czy też świętowanie sukcesu strajku w Stoczni Gdańskiej. Jak pisze: „Czy powinniśmy tę katastrofę pamiętać”. Bez wątpienia. „Czy właściwym sposobem upamiętnienia tragedii jest wesołe śpiewanie powstańczych piosenek, rekonstrukcje, w których każdy jeden rekonstruktor ma na sobie tyle broni, ile powstańcy mieli na cały pluton? Nigdy się z tym nie zgodzę. A w centrum polskiej pamięci historycznej powinny być: bitwa warszawska 1920 i sierpień 1980. Wielkie zwycięstwa, a nie seppuku narodu zapędzonego w ślepy zaułek”.
Ilekroć czytam tę powtarzaną już wiele razy tezę, nie mogę się jej nadziwić. To trochę jak rada, by mężczyźni żenili się wyłącznie z kobietami, które są na tyle dobre i zgodne, że nie będą musieli się potem z nimi rozwodzić. Każda ryzykowna operacja może wyjść albo nie. W momencie, kiedy zaczynamy walkę, pewne elementy znamy, jak np. przywoływane przez krytyków powstania ilość broni, stopień wyszkolenia, ale pewne elementy w postaci korzystnej koniunktury czy załamania się morale przeciwnika są czynnikami, których nie sposób do końca jednoznacznie ocenić. A „seppuku narodu zapędzonego w ślepy zaułek” krytycy Powstania Warszawskiego są zachwyceni cudem nad Wisłą i strajkiem w stoczni im. Lenina bo wiedzą już że się udały. Ale mogło być przecież inaczej.
Wyobraźmy sobie, że kontratak Piłsudskiego znad Wieprza odbija się jak piłka od szpicy wojsk Tuchaczewskiego. Wyobraźmy sobie, że armia czerwonych barbarzyńców zdobywa Warszawę i morduje np. 50 tys. Warszawiaków. Wszyscy dowódcy mieli już punkt odniesienia w postaci rzezi Pragi z 1794 roku – przecież jak głoszą historycy, zginąć w niej mogło do 20 tys. osób. Bolszewickie wojsko z pewnością byłoby o wiele bardziej krwiożercze. I teraz każdego 15 sierpnia mielibyśmy paradę publicystów wyklinających Piłsudskiego, że nie skapitulował przed Sowietami i że pośrednio ma krew ofiar cywilnych mieszkańców stolicy na swych rękach. A strajk w stoczni? Przecież brutalny telefon od Breżniewa z Moskwy żądający zmiażdżenia strajku w stoczni czołgami i za pomocą ataku ZOMO był całkiem do pomyślenia. Czy wówczas nie głoszono by, że Lech Wałęsa, Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda byli szaleńcami, którzy wciągnęli łatwowiernych stoczniowców w seppuku? Jeśli czcimy przywódców powstania to dlatego, że chcieli oni spróbować zagrać o jakiś scenariusz korzystny dla Polski. Przegrali z bestialstwem Niemców ale i perfidią Rosjan. Ale odważyli się myśleć w kategoriach logiki wolności. A ludzi szanujemy za odwagę niezależnie czy się to uda czy nie. Bo gdyby każde wejście do walki miało za sobą gwarancję sukcesu, to nawet najwięksi tchórze wywołaliby powstanie w Budapeszcie czy Bratysławie.
Piotr Semka