Pisałem już we „Frondzie” o bezprecedensowej w dwutysiącletniej historii Kościoła katolickiego inicjatywie dwóch niemieckich biskupów odnośnie homomałżeństw. Przypomnę: w lipcu tego roku w diecezjach Limburga oraz Rottenburga-Stuttgartu pojawiły się wytyczne dotyczące błogosławienia par jednopłciowych. Sprzecznie z Tradycją, sprzecznie nawet z dokumentem „Fiducia supplicans” kardynała Fernándeza o takich błogosławieństwach – Niemcy urządzają sobie swoiste homo-śluby. Goście, muzyka, uroczystość, kościół, modlitwy – tylko zamiast państwa młodych są dwaj mężczyźni albo dwie kobiety. Wszystko zgodnie z rewolucyjnymi normami Republiki Federalnej Niemiec, ale jako żywo całkowicie niezgodnie z nauką Kościoła.

Ordynariuszem jeden z tych diecezji, Limburga, jest niejaki Georg Bätzing – zarazem przewodniczący Konferencji Episkopatu. Teraz ten wielki organizator homo-ślubów postanowił pójść dalej i postawił bardzo charakterystyczne żądanie. Otóż według tego pasterza Kościoła katolickiego, na budynku niemieckiego parlamentu powinna zawisnąć tęczowa flaga.

To nie żart. Debata na ten temat rozgorzała w Niemczech przy okazji obchodów jednej z głównych rocznic ruchu homoseksualnego. Środowiska LGBT chciały „przyozdobić” Reichstag wielokolorową flagą. Nie zgodziła się na to przewodnicząca Bundestagu, pani Julia Klöckner, posłanka z ramienia CDU i zarazem katoliczka. Właśnie ten głos katolickiej świeckiej bardzo oburzył biskupa Bätzinga.

W rozmowie ze „Sternem” ordynariusz Limburga stwierdził, że wywieszenie tęczowej flagi na Reichstagu byłoby „dobrym sygnałem” i bardzo ubolewa, że jednak do tego nie dojdzie.

Jak to możliwe, że katolicki biskup i przewodniczący krajowej Konferencji Episkopatu nie zajmuje się w mediach obroną stanowiska Kościoła, tylko przekształca się w dość taniego agitatora na rzecz obcej i wrogiej katolicyzmowi ideologii?

Historia upadku niemieckiego katolicyzmu progresywnego jest długa; opisałem ją kilka lat temu w książce „Niemiecka rewolucja. Jak za Odrą ginie katolicka wiara”. Od tego czasu doszło jeszcze wiele przykładów na ten upadek, ale przyczyny pozostały oczywiście te same. Zasadniczym problemem niemieckiego katolicyzmu jest niemal całkowite sprzęgnięcie się ze światem politycznym. Kościół uważa się za lojalnego partnera dwóch partii, które jeszcze do niedawna regularnie dominowały podczas wyborów – CDU oraz SPD. Dlatego bardzo się stara, by reprezentować ich linię. Poprzednik Bätzinga w funkcji szefa episkopatu, kardynał Reinhard Marx, przez wiele lat krytycznie oceniał projekt legalizacji homomałżeństw. Kiedy jednak kanclerz Angela Merkel przystała na taki krok i Bundestag to przegłosował, wszystko się zmieniło. Nagle Marx zaczął bagatelizować ten problem, a później startująca pod jego kierunkiem Droga Synodalna wzięła się za teologiczne opracowanie moralnej aprobaty homoseksualizmu…

CDU w ostatnim czasie skręca odrobinę w prawo, czego wyrazem jest choćby wspomniana decyzja Julii Klöckner. Zmiana jest jednak póki co bardzo płytka i niepewna, a Kościół nie chce się tak szybko przestawić. Zbyt wiele zainwestowano wysiłku, czasu i pieniędzy zainwestowano w promocję tęczowej agendy rewolucyjnej. Niedawno zresztą w tym samym Limburgu pojawiły się nowe wytyczne dotyczące użycia języka w oficjalnych pismach diecezjalnych: wszędzie ma obowiązywać genderowa poprawność. Eklezjalna maszyna LGBT jest rozpędzona i byle Julia Klöckner jej nie zatrzyma.

Szkoda tylko, że wraz z niemiecką degrengoladą zatruwa się i wielu Polaków. Część prasy katolickiej w naszym kraju zawsze miała ciągoty do progresizmu. Dziś przyjmuje to nader często formę aprobaty dla rewolucji homoseksualnej. Idąc za Bätzingiem i jemu podobnymi twierdzi się, że udział w paradach tęczowych to czyste dobro, Pan Bóg relacji jednopłciowych nigdy nie potępiał, a błogosławienie par gejów czy lesbijek jest aktem wielkiego otwarcia duszpasterskiego. Tylko czekać, jak ktoś poprze inicjatywę obwieszenia Sejmu tęczowymi barwami.

Liberalny niemiecki katolicyzm prędzej czy później wymrze, tak, jak wymarł w Holandii, gdzie zabrakło wiernych. Wtedy polscy hunwejbini tęczowej agendy eklezjalnej zostaną bez swoich opiekunów. Trochę się może zawstydzą, ale – sądzę – szybko znajdą sobie innych patronów. Na tym ten fenomen polega – zawsze powtarzać to, co serwują majętni progresiści z zagranicy, nawet jeżeli jest to po prostu skrajnie głupie.