Stanowisko Jorge Mario Bergoglia w sprawie wojny na Ukrainie jest dobrze znane: wzywając do szybkiego pokoju i rozbrojenia od samego początku Franciszek w ocenie wielu wpisywał się w narracyjną machinę Kremla. W sposób odbierany jako prorosyjski wypowiadał się nie tylko sam czy poprzez swojego sekretarza stanu, kardynała Pietro Parolina, ale również za sprawą tzw. „paralelnej dyplomacji Watykanu”, czyli Wspólnoty Sant’Egidio. W pierwszych dniach wojny szef tej wspólnoty, Andrea Riccardi, wezwał do ogłoszenia Kijowa „miastem otwartym” – sprowadzałoby się to do wydania stolicy Ukrainy w ręce Rosjan, przy gwarancji braku zniszczeń w mieście.
Niektórzy twierdzili, że Franciszek zachowuje się racjonalnie, bo dzięki swojej postawie nie pozwala na to, by stać się „papieżem NATO”. Być może była w tym jakaś logika, Jorge Mario Bergogliowi jako obywatelowi Argentyny pewnie szczególnie bliska. Ryzyko nadmiernego wpisania się w interes konkretnego państwa, w tym Stanów Zjednoczonych, zawsze istnieje.
Problem w tym, że papież posuwał się do negowania podstaw katolickiej nauki o wojnie sprawiedliwej. Nauka ta mówi, że napadnięty ma prawo się bronić, jeżeli istnieją widoki na skuteczność tej obrony. Trudno zaprzeczyć, że Ukraińcy czynami dowiedli iż takie widoki mieli. Tymczasem Franciszek wiele razy sugerował, że wojna nigdy nie jest sprawiedliwa, co w dość oczywisty sposób można było interpretować jako wzywanie Ukrainy do poddania się najeźdźcy. Zdawało się, że dobre relacje z Rosją i w związku z tym poparcie rosyjskich interesów – ugruntowania osiągniętych zdobyczy i rozciągnięcia szerszych wpływów na Ukrainie – dla Watykanu Franciszka są ważniejsze niż utrzymanie ciągłości w nauce na temat wojny.
Analogiczne problemy stwarzały działania Franciszka odnośnie dialogu ekumenicznego. Benedykt XVI usunął z papieskiej tytulatury określenie „patriarcha Zachodu”, które było dla prawosławnych bardzo ważne: z ich perspektywy biskup Rzymu to właśnie taki patriarcha, nikt więcej, równy patriarchom wschodnim. Decyzja Benedykta spotkała się z ostrą reakcją zwłaszcza moskiewskich teologów. Franciszek tę decyzję cofnął i przywrócił sobie tytuł „patriarchy Zachodu” – choć wcześniej sam bardzo chętnie ogołacał papieską tytulaturę, rezygnując na przykład z nazywania się „Wikariuszem Chrystusa”. Było oczywiste, że w ten sposób chciał wykonać gest w stronę Moskwy.
Na tym nie koniec. W połowie 2024 roku Watykan opublikował dokument pt. „Biskup Rzymu”, w którym zasugerowano… możliwość reinterpretacji dogmatycznego nauczania I Soboru Watykańskiego o powszechnej jurysdykcji biskupa Rzymu. Dokument wprost wskazywał, że jego celem jest umożliwienie głębszej integracji z prawosławiem, w tym sensie, by ułatwić prawosławnym akceptację „zmiękczonego” prymatu papieskiego. Czy można tego jednak dokonać za cenę manipulowania przy dogmatycznych orzeczeniach soborowych? Nader wątpliwe. Ponownie kwestia dialogu z Moskwą zdawała się przysłaniać wagę utrzymania spójności kościelnego nauczania.
Franciszek Rosję po prostu lubił. Miał świetne relacje z byłym „szefem MSZ” Patriarchatu Moskwy, Hilarionem. Lubił rosyjską literaturę, zwłaszcza Dostojewskiego. Odwoływał się nawet do „wielkiej Rosji”, mówiąc o Piotrze I oraz carycy Katarzyny…
Jak w tej materii zachowa się Leon XIV? Istnieje uzasadniona nadzieja, że jako Amerykanin będzie wykazywać wobec Rosjan większą podmiotowość, niż Franciszek. Jest oczywiste, że Leon będzie w szczególny sposób wyczulony na to, by nie zostać utożsamiony z polityką tego czy innego rządu amerykańskiego; nie wydaje się jednak, by miał szczególne powody do próby zabiegania o rosyjskie sympatie. Wiele może wyjaśnić się jeszcze w tym roku. Leon weźmie prawdopodobnie udział w obchodach ekumenicznych 1700. rocznicy Soboru Nicejskiego, które odbędą się w tureckiej Nicei. To będzie moment intensywnego dialogu z prawosławnymi. Wówczas zobaczymy, jakie gesty wobec Moskwy będzie wykonywać nowy papież.
Paweł Chmielewski
Autor jest publicystą portalu PCh24.pl