Fronda.pl: Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów wielkanocnej liturgii jest procesja rezurekcyjna, w której katolicy ogłaszają na ulicach swoich miejscowości zmartwychwstanie Chrystusa. Publiczne wyrażanie wiary budzi jednak również w Polsce coraz większy sprzeciw. „Wierz, w co chcesz, ale zostaw to dla siebie” – to zdanie, które coraz częściej słyszą katolicy, zachęcani do pozostawienia przekonań religijnych w życiu prywatnym. Chrześcijanin może zostawić swoją wiarę w domu i kościele, chowając ją, kiedy podejmuje jakąś aktywność w przestrzeni publicznej?

O. prof. dr hab. Dariusz Kowalczyk, jezuita: Chrześcijanie, katolicy są w nie mniejszym stopniu obywatelami, którym przysługują prawa obywatelskie, niż inni, niewierzący w Jezusa Chrystusa. A publiczne wyrażanie swoich politycznych, kulturowych, czy też religijnych poglądów, do owych praw należy. Mamy zatem różnego rodzaju wiece, manifestacje, marsze i… procesje. Niestety, ludzie, którym z ust nie schodzą hasła o dialogu i tolerancji, bardzo często okazują się ideologicznymi zamordystami. Dla nich tolerancja zaczyna się i kończy na paradach LGBT, manifestacjach pt. „Wolne sądy” oraz wrzasku Strajku Kobiet „hej, hej, aborcja jest OK”. Publiczne wyrazy wiary w Jezusa Chrystusa rażą ich, niektórych wręcz ranią. I mam wrażenie, że powody takich reakcji są głębsze, niż tylko całkiem odmienny od chrześcijaństwa światopogląd. To w dużej mierze problem duchowy. W tej złości wobec kościelnych procesji czuć swąd siarki i słychać chichot Złego. Chrześcijaństwo wyszło z Wieczernika, gdzie przebywali zalęknieni uczniowie, i choć często do niego wraca, to już nigdy w Wieczerniku nie dało się zamknąć. Jezus w swoim tzw. ostatnim rozkazie rzekł: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 28,19). A przed wniebowstąpieniem powiedział: „gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami […] aż po krańce ziemi” (Dz 1,8). Procesje rezurekcyjne są świętowaniem wierzących, a zarazem dawaniem świadectwa, że Jezus Chrystusa jest Panem życia i śmierci. Jak ktoś z tego powodu cierpi, to niech przypomni sobie, że trzeba być tolerancyjnym i otwartym…

Zdaje się, że wciąż więcej Polaków uczestniczy w procesjach rezurekcyjnych niż paradach LGBT czy manifestacjach „Strajku Kobiet”. Największy wpływ na kształt polityki mają więc ci, którzy w tych dniach gromadzą się w kościołach, świętując zmartwychwstanie i wyrażając wiarę w Jezusa Chrystusa. W jaki sposób ta wiara powinna przekładać się na ich polityczne wybory? W jednym z niedawnych tekstów abp Stanisław Gądecki wskazał na wartości, które mają być dla stającego przy urnie wyborczej katolika „moralnym minimum”. Wymienił m.in. małżeństwo heteroseksualne i szacunek dla ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Katolik kategorycznie więc nie może głosować na partie opowiadające się za zrównaniem związków jednopłciowych lub poligamicznych z małżeństwem oraz dopuszczeniem aborcji i eutanazji?

W pełni zgadzam się z abpem Gądeckim. Tak! Uważam, że w obecnej sytuacji w Polsce katolik nie powinien głosować na partie, które obiecują liberalizację aborcji, wprowadzenie eutanazji oraz chcą „legalizować” związki homoseksualne. Zresztą, jeśli chodzi o tę ostatnią sprawę, to związki homoseksualne nie są nielegalne. Po prostu jest to prywatna sprawa tych osób. I tak powinno pozostać. Jeśli takie osoby chcą się związać np. w sprawach finansowych, to mogą to zrobić w obecnym porządku prawnym. Tyle że w samym Kościele słychać dziś, niestety, inne opinie i nie mam na myśli tylko Niemiec z ich coraz bardziej heretyckim synodem. Są duchowni, którzy sprawiają sprawę tak: Aborcja, eutanazja, małżeństwa homoseksualne, to nie jedyne kryteria wyboru, bo przecież mamy inne kwestie… I tutaj zdają się stawiać na pierwszym miejscu otwarcie granic na uchodźców i emigrantów. Dochodzi do tego, że umiarkowane partie, które chcą racjonalnie, w oparciu o państwowe i międzynarodowe prawo, regulować napływ cudzoziemców, są przez lewicowe środowiska w Kościele odsądzane od czci i wiary. Jaskrawym przykładem jest tutaj prezydent Joe Biden, który w sprawach aborcji, eutanazji, LGBT, ma poglądy skrajnie lewacko-liberalne, ale za to używa retoryki pro-emigranckiej, a poza tym walczy o klimat, i w związku z tym ma w Kościele swoich zaciekłych obrońców. Media polskie też z entuzjazmem donosiły, że katolik Biden uczestniczył w Środę Popielcową w Mszy świętej w warszawskim hotelu. Osobiście nie widziałem tutaj powodu do entuzjazmu. No ale rozumiem, że USA jest teraz naszym największym sojusznikiem. W praktyce jest tak, że mamy katolików głosujących na lewicowo-liberalnych aborcjonistów i zwolenników ideologii LGBT, a takie głosy, jak abpa Gądeckiego zdają się odosobnione, nawet w Polsce. Niedawno napisałem na FB z okazji święta Zwiastowania Pańskiego, że to właśnie w momencie zwiastowania dokonało się Wcielenie. Bóg stał się ludzkim embrionem, by rozwijać się w łonie Maryi i narodzić się po 9 miesiącach w Betlejem. To wystarczyło, żeby jakaś internautka, katoliczka naskoczyła na mnie, że nawet zwiastowanie mieszam z polityką. Prawdopodobnie była to jakaś gorliwa zwolenniczka szefa PO, który obiecuje liberalizację aborcji, i uznała, że skoro piszę o ludzkim embrionie Jezusa, to po to, by zaatakować jej ulubionego polityka. Tyle że ja o Tusku przy okazji zwiastowania nawet nie pomyślałem.

Joe Biden chętnie odwołuje się do swojej wiary, szukając w niej uzasadnienia dla proponowanej przez siebie genderowej rewolucji. Niedawno przekonywał na przykład, że należy umożliwić dzieciom dostęp do zabiegów zmiany płci z uwagi na to, że zostały one stworzone na obraz Boga. W Polsce nawet te środowiska, które domagają się świeckiego państwa, kuszą się o instrumentalizację religii w walce politycznej. Donald Tusk przekonuje, że katolicy nie mogą głosować na jego przeciwników, bo jest to w jego ocenie niemoralne. Różne siły polityczne odwołują się do sumień katolików, głosząc skrajnie różne postulaty. Wobec tego zdaje się koniecznym, aby to pasterze Kościoła wskazywali wiernym, które z tych postulatów należy poprzeć, a której trzeba odrzucić. Wielu podobnych tej internautce natychmiast podniesie jednak alarm, że Kościół prowadzi agitację polityczną. Na ile więc polityka może i na ile powinna być obecna w takim codziennym życiu Kościoła? Duchowni mogą mówić o niej na przykład w czasie kazań?

Jak się słucha wywodów Bidena lub Tuska o wierze katolickiej, to nasuwa się pytanie: Głupota czy bezczelność i cynizm? Może wszystkiego po trochu. Tego rodzaju politycy są dla wiary bardziej niebezpieczni niż ci, którzy krytykują Kościół z agnostyczno-ateistycznych pozycji. Tak! Rozmywanie wiary od środka przez pseudo-katolików jest bardziej destrukcyjne, niż bezpośredni atak. To rozmywanie dokonuje się najczęściej w imię rzekomej obrony praw człowieka. Przypomina się tutaj szatańskie kuszenie w raju: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3,4-5). Szatan przedstawia się jako pierwszy obrońca człowieka i jego praw. Sprawa jest zatem poważna, choć wydaje się, że Donald Tusk swoimi ostatnimi wywodami o katolicyzmie przekroczył już granice śmieszności. Ale być może fachowcy od propagandy mu wyliczyli, że pomimo wszystko opłaca się tak pleść. Co mają w tej sytuacji robić duchowni? Czy w ogóle mają coś robić? Jestem przekonany, że nie mogą udawać, że nie ma problemu. Oczywiście trzeba wiedzieć, co, gdzie i kiedy wypada powiedzieć. W prasie, w Internecie duchowny może, a nawet niekiedy powinien, pozwolić sobie na społeczno-polityczne refleksje, których jednak musi unikać podczas Mszy głosząc homilię. Zawsze jednak można podawać kryteria, którymi powinien kierować się katolik przy urnie. Tyle że – jak już zauważyliśmy – wśród samych duchownych nie ma jednomyślności, co do najważniejszych kryteriów. Trzeba rozróżnić pomiędzy partyjnym upolitycznieniem, a polityką jako troską o dobro wspólne. Prorocy starotestamentalni, Jan Chrzciciel, sam Jezus, dotykali kwestii, które – chcąc nie chcąc – miały wymiar polityczny. Wszak już samo mówienie, że trzeba bardziej słuchać Boga, niż władców (polityków), ma mocny wymiar polityczny. Dlatego duchowni nie powinni dać sobie zamknąć ust retoryką, że mieszają się do polityki. Niekiedy mają wręcz obowiązek się mieszać… Ale tym bardziej powinni prosić Ducha o dar roztropności, by nie popełnić błędów, które mogłyby być wykorzystane przez wrogów Kościoła.

W centrum trwającego dziś w Polsce sporu światopoglądowego znajduje się aborcja i stosunek do niej z pewnością odegra ważną rolę w jesiennych wyborach parlamentarnych. W tym przypadku jasne kryterium daje katolikom Magisterium. Jan Paweł II w encyklice Evangelium Vitae, powołując się na władzę św. Piotra i dotychczasowe nauczanie Kościoła oświadczył, że „bezpośrednie przerwanie ciąży, to znaczy zamierzone jako cel czy jako środek, jest zawsze poważnym nieładem moralnym, gdyż jest dobrowolnym zabójstwem niewinnej istoty ludzkiej”. W jakiej pozycji stawia się będący katolikiem polityk, który opowiada się za rozszerzeniem dostępności do aborcji i głosujący na niego wyborca? Zajmując inne stanowisko od tego wyrażonego przez Magisterium Kościoła staje się heretykiem, apostatą, czy jednak sama zgoda na legalizację aborcji nie musi jeszcze być tożsama z odrzuceniem uznania jej za „poważny nieład moralny”?

W sporze na temat aborcji lepiej nie zaczynać od powoływania się na nauczanie Magisterium Kościoła. W takim przypadku bowiem wielu dochodzi do wniosku, że oto katolicy chcą innym narzucać swoje prawdy wiary. Tymczasem to, że aborcja jest zabiciem istoty ludzkiej w jej embrionalnej lub płodowej fazie rozwoju, nie wynika z jakichś wymagających wiary katolickich dogmatów, ale jest faktem wynikającym z nauk przyrodniczych. Argument aborcjonistów, że „zlepek komórek” nie jest człowiekiem, a czymś, co należy do ciała kobiety, która ma pełne prawo do decydowania, czy ów „zlepek” podtrzymać, czy usunąć, to z naukowego punktu widzenia bełkot. Oczywiście, wiara w Boga Stwórcę i Zbawiciela dostarcza nowych, teologicznych argumentów przeciwko aborcji, ale przecież także uczciwy ateista przyzna, że aborcja, to nic innego jak zniszczenie, usunięcie odrębnej istoty ludzkiej z łona matki. Niestety, także niemało katolików prezentuje taki oto pogląd, że oni jako katolicy, nigdy nie dopuściliby się aborcji, ale nie możemy narzucać innym naszych katolickich poglądów, a zatem popierają ustawy zezwalające na aborcję, bo są za „wolnością wyboru”. Tyle że sprzeciw wobec proaborcyjnego prawa, to nie jest narzucanie katolickiej wiary, tylko obrona ludzkiego życia, które istnieje obiektywnie, co można naukowo potwierdzić. Innymi słowy, sprzeciwianie się złu aborcji, to nie jest kwestia wiary tak jak w przypadku, czy np. w Eucharystii jest obecny Pan Jezus, czy też nie. W dekalogu znajduje się przykazanie „nie zabijaj”, ale nikt nie twierdzi, że prawa państwowe, które karzą za morderstwo, to „klerykalizm” albo „mieszanie się Kościoła do polityki”. Katolik, który głosuje na polityków popierających liberalizację aborcji, czyni źle, ale Kościół nie mówi, że tym samym staje się heretykiem, apostatą. Kodeks Prawa Kanonicznego stwierdza: „Kto powoduje przerwanie ciąży, po zaistnieniu skutku, podlega ekskomunice wiążącej mocą samego prawa” (kan. 1398). Tyle że chodzi o bezpośrednie spowodowanie zabicia konkretnego nienarodzonego dziecka, a nie o głosowanie za liberalną ustawą aborcyjną. Oczywiście, te rzeczy się łączą, ale to nie jest to samo. Dlatego Biden nie popadł w ekskomunikę, choć byłbym za tym, by nie udzielać mu Komunii, bo ciesząc się, że Biden był na Mszy i przyjął Komunię, powiększa się poważne zamieszanie w jego głowie i w głowach milionów katolików na świecie.

Bezkompromisowy szacunek dla ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci prowadzi też do sprzeciwu wobec kary śmierci. W zachodnich demokracjach prawo państwowe w tym względzie jest zgodne z nauczaniem Kościoła. Często jednak niezgodni są politycy kojarzeni z prawicą, którzy opowiadają się za przywróceniem w jakiejś formie kary głównej, narażając się na oskarżenia o hipokryzję w kontekście swoich starań o prawną ochronę nienaruszalności ludzkiego życia. W Polsce powinno być jeszcze miejsce na dyskusję na ten temat?

Można było odnieść wrażenie, że w sprawie kary śmierci to nie tyle demokracje zachodnie poszły za nauczaniem Kościoła, co raczej Kościół dołączył do pewnych standardów narzuconych na Zachodzie. Kościół bowiem przez 2 tysiące lat przyjmował możliwość wymierzania kary śmierci, tak samo jak w imię doktryny wojny sprawiedliwej dopuszczał zabijanie na wojnie. Kary śmierci bronił Tomasz z Akwinu. Za możliwością kary śmierci wypowiadał się jeden z najwybitniejszych etyków w powojennej Polsce, jezuita, ks. prof. Tadeusz Ślipko, autor książki „Kara śmierci z teologicznego i filozoficznego punktu widzenia”. Nie było i nie ma żadnej hipokryzji w byciu przeciwko aborcji, a jednocześnie dopuszczaniu kary śmierci. Dziecko w łonie matki jest bowiem niewinne i nie można go porównywać do zdegenerowanego zbrodniarza. Zresztą samo przykazanie Dekalogu „Nie zabijaj” w oryginale brzmi właściwie „Nie morduj”. Dla Żydów było oczywiste, że jest istotna różnica między np. zabiciem agresora na wojnie lub w obronie rodziny, a zamordowaniem niewinnej osoby. „Nie zabijaj” w tradycji judeo-chrześcijańskiej nie było interpretowane pacyfistycznie. Karę śmierci ograniczał w swoim nauczaniu Jan Paweł II. Papież Franciszek dopełnił dzieła zmieniając fragment Katechizmu Kościoła Katolickiego dotyczący kary śmierci. Stwierdza on obecnie, że „Kościół w świetle Ewangelii naucza, że kara śmierci jest niedopuszczalna, ponieważ jest zamachem na nienaruszalność i godność osoby, i z determinacją angażuje się na rzecz jej zniesienia na całym świecie”. Jeśli jednak jest w Kościele miejsce dla tych, którzy wciąż powracają do tematu święceń kapłańskich kobiet lub chcą błogosławić pary homoseksualne, to sądzę, że jest też miejsce dla tych, którzy chcieliby powrócić do tematu dopuszczalności kary śmierci. Pomijam fakt, że z politycznego punktu widzenia nie można być w Unii Europejskiej i stosować karę śmierci. Warto zauważyć, że w tej kwestii nie było żadnego referendum. Po prostu karę śmierci zniesiono.

W przypadku zabijania na wojnie, odebranie życia napastnikowi służy obronie życia napadniętego. Taka perspektywa nie powinna dotyczyć również kary śmierci? Św. Tomasz pisał, że „jeśli jakiś człowiek jest niebezpieczny dla całej społeczności i swoim grzechem psuje drugich, jest rzeczą chwalebną i zdrową zabić go celem zachowania dobra wspólnego”. Odebranie życia miało więc służyć ochronie dobra, którego nie dało się ochronić w inny sposób. Chodzi mi o to, czy jako chrześcijanie możemy dopuścić możliwość odebrania komuś życia w ramach samej właśnie tylko kary, a nie jedynie w ramach ochrony dobra, którego nie da się ochronić w inny sposób? Z perspektywy człowieka wierzącego nie jest to odebranie szansy na nawrócenie, które potencjalnie mogłoby się jeszcze dokonać w życiu zbrodniarza, gdyby to życie nie zostało w taki sposób skrócone?

Jan Paweł II podkreślał, że wydaje się, iż dzisiaj kara śmierci nie jest konieczna, by bronić dobra wspólnego. Systemy karno-penitencjarne są bowiem na tyle rozwinięte, że pozwalają strzec społeczeństwa przed jednostkami zdegenerowanymi. To poważny argument za zniesieniem kary śmierci. Tyle że raz po raz pojawiają się przypadki ludzi, którzy po 25, 40 latach mają prawo wyjść na wolność, a jest wielce prawdopodobne, że na wolności dokonają ponownie zbrodni. A kara dożywocia określana jest jako nieludzka, niegodna cywilizowanego społeczeństwa. Z chrześcijańskiego punktu widzenia przez całe wieki kara śmierci była widziana jako obrona społeczności przed złem, ale jednocześnie jako szansa na zbawienie wieczne dla skazanego. Skazanemu na śmierć, jeśli był katolikiem, oferowano sakramentalne pojednanie się z Bogiem. Wierzono, że kara wymierzona na ziemi nie jest wysłaniem do piekła, ale – wręcz przeciwnie! – jest wstępem do czyśćca, gdzie grzesznik zostaje oczyszczony, tj. przygotowany do przyjęcia zbawienia. Ktoś mógłby sobie zadrwić mówiąc: „No tak! Skazać, wyspowiadać i uśmiercić! Co za miłosierdzie!”. Tyle że dla ludzi minionych wieków, którzy wierzyli w życie wieczne, była to rzeczywiście droga ku życiu wiecznemu i nic śmiesznego w tym nie widzieli. Wszelkie kary, jakie stosuje Kościół, nawet te najbardziej dotkliwe, mają ostatecznie na celu zbawienie człowieka. Przypominają się tu słowa Pawła Apostoła na temat jakiegoś grzesznika w Koryncie: „Wydajcie takiego szatanowi na zatracenia ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa” (1 Kor 5,5). Choć św. Pawłowi nie chodziło tutaj o karę śmierci.

Już na początku tej kampanii wyraźnie widzimy, że jednym z dominujących jej tematów będą relacje państwa i Kościoła. Opozycja zarzuca rządzącym zbyt daleko idący „sojusz ołtarza z tronem”, grając hasłem „świeckiego państwa”. Rządzący odwołują się do katolickich tradycji, zarzucając opozycji chęć odejścia od polskiej tożsamości. Jak Ojciec Profesor widzi obecny stan relacji pomiędzy władzą świecką a instytucją Kościoła w Polsce? Co wymaga kontynuacji, co należy poprawić, a czego trzeba się wystrzegać?

To gadanie o jakimś sojuszu Kościoła z PiS-em, to manipulacja obliczona na to, że duchowni, przede wszystkim biskupi, się przestraszą i będą udowadniać, że mają taki sam dystans do obozu rządzącego, jak i do opozycji. Choć nie wiem, jak można mieć taki sam dystans do opozycji, która deklaruje aborcję do 12. tygodnia, „małżeństwa” homoseksualne, więcej ideologii gender/LGBT w szkołach, jak do obozu rządzącego, który w teorii i w praktyce jest dużo bliższy poszanowania życia, antropologii biblijnej i rzeczywistej troski o ubogich. Kościół w przestrzeni społeczno-państwowej funkcjonuje w oparciu o konkordat, którego dokument ratyfikacyjny został podpisany w 1998 roku przez prezydenta Kwaśniewskiego, a nie przez prezydenta Dudę. Jak się patrzy na polskich kardynałów, arcybiskupów i biskupów, to trudno znaleźć ludzi jakoś szczególnie zaprzyjaźnionych z prezesem Kaczyńskim lub z premierem Morawieckim. Już prędzej dałoby się znaleźć relacje towarzyskie między niektórymi biskupami a PO. Lektura oficjalnych listów i oświadczeń episkopatu nijak nie może prowadzić do wniosku, że mamy dziś jakiś sojusz tronu z ołtarzem. A na poziomie parafii proboszczowie starają się mieć dobre kontakty z samorządami, by załatwiać różne sprawy. Przy tym - większość samorządów wcale nie jest pisowska. Prawdopodobnie większość księży katolickich i osób zakonnych, choć nie sądzę, aby była to jakaś zdecydowana większość, głosuje na PiS, ale nie wynika to z jakiegoś sojuszu, tylko z oczywistego faktu, że „totalna opozycja” jest dość daleka od Katechizmu Kościoła Katolickiego, co nie znaczy, że program Zjednoczonej Prawicy jest z Katechizmem tożsamy. Poza tym, od strony instytucjonalnej Kościół to tysiące parafii, zakonów, zgromadzeń, stowarzyszeń i fundacji, szkół, wydawnictw i innych dzieł prowadzonych przez podmioty kościelne. Te instytucje są różnie umocowane w przestrzeni prawa państwowego i kościelnego, i mają bardzo różne relacje z władzami na poziomie centralnym i lokalnym. Nie da się więc mówić o jakiejś jednej instytucji Kościoła, która ma takie, a nie inne relacje z władzą. W każdym razie osobiście bardzo się cieszę, że dzisiaj władza znajduje się w rękach ludzi, z których większość, to autentycznie wierzący i modlący się katolicy. Obecne relacje między władzą świecką a władzami kościelnymi oceniam jako po prostu normalne, zgodne z porządkiem prawnym i dobrymi zwyczajami. Co więcej, uważam, że nie byłoby źle, gdyby biskupi nie bali się okazywać więcej życzliwości obozowi rządzącemu. Zupełnie nie rozumiem tych duchownych, którzy kibicują opozycji, aby przejęła władzę. Naprawdę będą się cieszyć, jak będziemy mieli władzę, której reprezentanci nie pojawią się na żadnej Mszy, ani procesji, za to chętnie będą brali udział w paradach LGBT, a w TVP będą mówić to, co dzisiaj mówi TVN?

To, w jaki sposób dziś układają się w Polsce relacje państwa i Kościoła, to również konsekwencja roli, jaką Kościół katolicki odegrał w polskiej historii. Przede wszystkim w okresie zaborów, hitlerowskiej okupacji i komunizmu. Dla tego ostatniego okresu kluczowe znaczenie miał św. Jan Paweł II. Jak widzi Ojciec to, co dziś dzieje się wokół papieża w Polsce i jak ataki na niego są odbierane we Włoszech, gdzie Ojciec pracuje?

Dzieje państwa polskiego i historia Kościoła katolickiego są połączone od tzw. Chrztu Polski w roku 966. W tej ponad tysiącletniej perspektywie widać, jak zideologizowane i absurdalne jest hasło, że musimy być „państwem świeckim”. Nie mamy być państwem świeckim ani wyznaniowym, tylko państwem normalnym, czyli takim, które w prawie i w zwyczajach odzwierciedla naszą historię i jest kompatybilne z doświadczeniami Polaków. Oczywiście, te doświadczenia są złożone, czasem sprzeczne, nie wszyscy są wierzącymi katolikami, ale wciąż miliony Polaków świętuje z wiarą Boże Narodzenie i Wielkanoc. Robienie z Polski jakiegoś sztucznego tworu, w którym oficjalnie wszystko toczy się „po świecku”, czyli tak, jakby wierzących w Jezusa Chrystusa i Jego Kościół w przestrzeni publicznej nie było, to idea kompletnie chora. Po raz kolejny widać, że lewacka tolerancja, to tak naprawdę nietolerancja, zamordyzm. Państwo świeckie chcieli tworzyć sowieccy komuniści, dzisiaj chcą robić to samo, tylko inaczej, tęczowi neomarksiści. Ale ci ludzie nie mają żadnego prawa i żadnych kompetencji, by nam tworzyć Polskę od nowa, na ich modłę, przekreślając 1000 lat historii. Lepiej niech się zaczną uczyć autentycznej tolerancji i szacunku do polskich dziejów. Jednym z elementów planu budowania „świeckiej”, a nie normalnej, Polski, jest zorkiestrowane plucie na Jana Pawła II. Jacy ludzie plują najbardziej, choć tłumaczą, że to w imię prawdy? Czyż to nie ci sami „miłośnicy prawdy i wolności”, którzy jakiekolwiek rozliczenie zbrodni komunizmu nazywali nienawistnym polowaniem na czarownice? Czyż to nie ci sami, którzy gardłowali przeciwko rzetelnemu wyjaśnianiu afery Amber Gold, afery reprywatyzacyjnej w Warszawie i wielu innych afer? Mówią, że walczą z pedofilią, bo troszczą się o dzieci i młodzież… Dobre sobie! A co mają do zaproponowania ci, którzy wrzeszczą „Papież obrońca pedofilów”? Czyż nie panseksualizację, wczesną inicjacją seksualną, aborcję na życzenie, także dla nastolatek, genderowo-LGBT-wskie pogadanki w szkołach i tzw. zmianę płci dla nastolatków? We Włoszech nie mówi się wiele o atakach na Jana Pawła II w Polsce, a kiedy sam podejmuję temat, to moi pochodzący z różnych krajów współbracia, znajomi Włosi, Rzymianie, po prostu nie rozumieją, o co chodzi. Przecież Jan Paweł II, to duma Polaków! – podkreślają. We Włoszech Jan Paweł II cieszy się wielkim szacunkiem. Premier włoskiego rządu, Meloni, nie raz przywoływała jego słowa. Tak! Włosi nie rozumieją, jak chore na katofobię i „odjaniepawlanie” są niektóre środowiska w Polsce.