To prawda, że spotkanie w Waszyngtonie nie doprowadziło (bo chyba doprowadzić nie mogło) do jakichś przełomowych ustaleń. Podejrzewam, że takich przełomowych ustaleń nie będzie też po kolejnych spotkaniach, a nie będzie ich z prostego powodu - aby zadowolić Putina Ukraina musiałaby się poddać, chociażby w bardziej lub mniej zawoalowanej formie. Na rzeczywisty kompromis Putin zgodzi się tylko mając nóż na gardle, a na razie go nie ma. Przyznaję, że podobnie jak kanclerz Merz, nie bardzo wierzę nawet w możliwość spotkania Zełenskiego z Putinem.
Niemniej jednak obecność przedstawicieli Polski w czasie kluczowych (czy to realnie czy propagandowo) spotkań, na których omawia się dalsze losy wojny Rosji z Ukrainą, czyli istotny element przyszłości naszego regionu, jest ważna i potrzebna. Żeby jednak być zapraszanym na takie spotkania, nie będąc jednocześnie w europejskiej "wielkiej dwójce" + Wlk. Brytania trzeba mieć do wniesienia, nie własne pretensje do ważności, a jakąś realną wartość dodaną w sprawie, o której mowa czyli w pomocy Ukrainie. I nie wystarczy w kółko powoływać się na to, co Polska zrobiła 3,5 czy nawet 3 lata temu (choćby to faktycznie było bardzo ważne i znaczące), a oprócz tego wygłaszać buńczuczne antyputinowskie czy antyrosyjskie przemowy, ale warto być aktywnym dziś. Aktywnym w dziedzinie współpracy zbrojeniowej, współpracy transgranicznej, aktywnym w konkretnych inicjatywach dyplomatycznych. Polska nie wykazywała się ostatnio w żadnej z tych dziedzin.
No i wreszcie, w swoim czasie, polscy liderzy z obecnym prezydentem na czele, bardzo szybko i niezwykle skwapliwie, zanim cokolwiek jeszcze zdołało się skonkretyzować, odżegnali się od uczestniczenia w jakichkolwiek gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy. Trzeba przyznać, że zostało to prawie jednomyślnie dobrze przyjęte przez polską opinię publiczną przerażoną wizją wysyłania żołnierzy na jakąś wojnę. Głos generała Romana Polko, który przypomniał, że Polska brała udział w wielu misjach stabilizacyjnych w różnych krajach na świecie, łącznie z Irakiem i Afganistanem i nie ma powodu z góry odżegnywać się od takiego, całkiem zresztą hipotetycznego, instrumentu oddziaływania - był głosem wołającego na puszczy.
Wiadomo, że to po pierwsze Wołodymyr Zełenski układał skład towarzyszącej mu delegacji europejskich liderów. Myślę, że dla jego decyzji nie były też obojętne odgłosy na Ukrainie wywołane zadziwiającym odrodzeniem się w Polsce antyukraińskich resentymentów, do absurdalnych rozmiarów rozdmuchanych w kolejnych kampaniach wyborczych.
Rezonowała każda negatywna wypowiedź i niezręczny gest po stronie ukraińskiej. Pomimo, iż żadne konkretne dane nie wskazują na to, by pojawił się się w Polsce poważny społeczny problem związany z ukraińską migracją, problem mentalny zaistniał. Większość sił politycznych od prawicy Bosaka i Menzena aż po postkomunistyczną lewicę reprezentowaną przez Millera, łącznie z dwiema głównymi partiami, czyli PiSem i PO, uznała więc, że śpiewając tę melodię można łatwo zapunktować. To zjawisko, silnie wspierane przez świadomą akcję rosyjskich służb dezinformacji i propagandy, zasługuje zresztą na osobne omówienie.
Zełenski z pewnością nie zapraszał liderów całkiem bez konsultacji z europejskimi partnerami, uwzględniając też ewentualne preferencje prezydenta Trumpa. Nie mam najmniejszej wątpliwości, ze gdyby Polska była mu praktycznie i realnie potrzebna, jako ta wnosząca "wartość dodaną" to żaden brak sympatii nie przeszkodziłby mu w gorącym zaproszeniu polskich polityków. Tylko tu dochodzi jeszcze kolejny kłopot. Sprawami europejskimi zasadniczo zajmuje się rząd, nie prezydent (który nawet nie ma do tego odpowiedniego aparatu), a delegacja była delegacją europejską. Z drugiej strony premier Tusk, jest z pewnością osobą niemile widzianą u Trumpa, a europejscy liderzy to wiedzą. Prezydent Nawrocki zaś przeciwnie - u Trumpa byłby widziany z przyjemnością, ale jest nowy i nie najmilej widziany na europejskich salonach...
Można oczywiście, jak robi to były szef PiSM Sławomir Dębski, starać się znajdować dobre strony w tej nie najlepszej sytuacji (bo takie też są), ale na dłuższą metę trzeba sobie zdawać sprawę, że zdecydowanie lepiej jest siedzieć przy stole niż zostać przy nim kelnerem, lub co gorsza potrawą, a kiszenie się wyłącznie w sosie wewnętrznej polityki i brak zdolności do szerszego spojrzenia, jest prostą drogą do marnowania polskiego potencjału i kasowania aspiracji.
Agnieszka Romaszewska