Nie pogodzili się z wrześniową przegraną w 1939 roku po niemiecko-sowieckiej agresji. Nie złożyli broni po kapitulacji sojuszniczej Francji. Dalej marzyli, aby w polskim mundurze walczyć z wrogiem. Jakże różnymi drogami podążali ku temu celowi.

Myśmy tutaj szli z Narwiku,

 

My przez Węgry, a my z Czech

 

Nas tu z Syrii jest bez liku,

 

A nas z Niemiec zwiało trzech.

 

My przez morza, a my z Flandrii,

 

My górami, my przez las.

 

Teraz wszyscy, w Aleksandrii

 

Teraz my już wszyscy wraz”.

 

Tak pisał Marian Hemar w jednej z najpiękniejszych polskich pieśni wojskowych – Karpackiej Brygadzie. Ale przecież, pomimo że Autor poświęcił te słowa bohaterskim dziejom Karpatczyków, zawarł w niej uniwersalne przesłanie wszystkich żołnierzy podążających w szeregi Wojska Polskiego formowanego u boku zachodnich aliantów: „do Polski idziemy przez cały świat, nie zbraknie na świecie bezdroży i dróg…”.

I szli bezdrożami nieludzkiej ziemi, ludzkie strzępy wyrwane z sowieckich łagrów, aby przywdziać żołnierski mundur, a potem zapisać tak bohaterską kartę na ziemi włoskiej, gdzie maki były czerwieńsze, bo z „polskiej wzrosły krwi”.

Nie spełniły się jednak słowa polskiego hymnu i droga do Polski okazała się jeszcze bardzo długa. Nie dane było do niej dotrzeć polskim lotnikom, marynarzom, pancerniakom generała Maczka i tym, którzy marzyli, iż wrócą „najkrótszą drogą” – spadochroniarzom generała Sosabowskiego.

W 1944 roku – 73 lata temu – mieli jeszcze nadzieję, że pod Monte Cassino, Falaise, Arnhem wywalczą drogę do Polski. Jeszcze nie wiedzieli, że już w Teheranie wydano na nich wyrok, przypieczętowany w Jałcie. W rozkazie wydanym po ogłoszeniu decyzji krymskich, gen. Władysław Anders pisał: „Nie uznajemy i nigdy nie uznamy jednostronnych decyzji oddających nasz Kraj na pastwę bolszewikom. Naród Polski w tej wojnie wzniósł się na szczyty bohaterstwa. Pojęcie Honoru, Wolności i Sprawiedliwości jest jednakie dla wszystkich cywilizowanych narodów. Za te świętości przelaliśmy morze krwi”. Mimo tej zdrady krew polskich żołnierzy lała się dalej. Żołnierze, którzy przeszli sowieckie piekło, którym odebrano dom rodzinny, nie porzucili karabinów, ale walczyli do końca, wyzwalając jeszcze Bolonię czy przyjmując kapitulację niemieckiej bazy w Wilhelmshaven.

A potem przyszedł czas niezasłużonych upokorzeń i krzywd. Jakże wielu nie mogło wrócić do swych domów, nie było dla nich defilady. A komunistyczny rząd odebrał 76 dowódcom „polskie obywatelstwo”. Tylko że generałowie: Anders, Maczek, Kopański – Polskę mieli w sercach, a dla milionów rodaków w zniewolonej ojczyźnie pozostali do końca symbolem najpiękniejszych kart Wojska Polskiego.

Tak było. Mogę to potwierdzić jako córka, siostra i żona polskich mężczyzn ubranych w tamten wojenny czas w mundury II Korpusu. Już nie w łachmany zesłańców Sybiru, nie w strzępy ubrań, pozostałe jak wspomnienia po „pańskiej” Polsce, ale właśnie w żołnierskie mundury, które dawały nadzieję, że walka trwa i nie jest jeszcze skończona, które przywracały godność Polakom, budowały ich morale, kazały wierzyć niezachwianie w Polskę wolną i niepodległą.

Jako mała dziewczynka przeżyłam w lutym 1940 roku wywózkę do łagrów w Republice Komi, przeżyłam niewyobrażalne trudy w stepach Kazachstanu i konieczną ewakuację do Persji w sierpniu 1942 roku. Potem były jeszcze Indie i pobyt w Afryce, a od lutego 1948 roku emigracja na angielskiej ziemi.

W tle tej mojej wojennej tułaczki działy się wydarzenia, które pięknie opisuje ta książka. Wiadomości z europejskich frontów docierały do mnie z pewnym opóźnieniem, ale najbardziej wsłuchiwaliśmy się wszyscy w informacje o walkach polskich oddziałów. Czekaliśmy na listy najbliższych, mojego ojca – byłego żołnierza Legionów Polskich i brata Józefa, w 1944 roku osiemnastoletniego, obu wojujących w oddziałach generała Władysława Andersa. Tam też w tym czasie, poprzez 7 Dywizję Piechoty stacjonującą w Księstwie Sangro, starał się jak najszybciej znaleźć na linii frontu pod Monte Cassino mój przyszły mąż, Ryszard Kaczorowski.

Wiem, co znaczyło być wówczas polską dziewczyną, kobietą, zatroskaną o los najbliższych mężczyzn. Wiem, jak czekało się na wieści z frontu. Nigdy jednak nie opuszczała nas myśl wznioślejsza, wykraczająca poza wąskie rodzinne sprawy, myśl kierująca wektor nadziei na kwestie związane z losem naszej Ojczyzny. W tym cywile jak i żołnierze byli jednym. Byliśmy wszyscy jak ów mickiewiczowski pielgrzym, co „uczynił ślub wędrówki do Ojczyzny wolnej, co ślubował wędrować póty aż ją znajdzie”. W tym sensie nie byliśmy tułaczami błądzącymi bez celu ani wygnańcami przepędzonymi wyrokiem urzędu, ani emigracją za chlebem. Byliśmy i jesteśmy do dziś – Ci, którzy na obczyźnie pozostali – pielgrzymami w służbie Ojczyzny, którzy za igłę kompasu mają stale miłość do niej…

Książka ta daje znakomite świadectwo o tamtych zmaganiach polskich oddziałów w latach II wojny światowej. Pokazuje wysiłek polskiego żołnierza, jego wierność przysiędze i najwyższym ludzkim ideałom. Mówi o jego losie, o zdradzie aliantów, o utracie swojej kresowej Ojczyzny przez większość żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale mówi także o czymś równie ważnym – o tym jak nie do przecenienia jest pamięć narodowa, jak ważne jest budowanie teraźniejszości i przyszłości na fundamencie wzniesionym przez pokolenia dziadów i ojców.

Warto zatem ofiarować tę książkę młodym Polakom. Niech dowiedzą się o bohaterskich czynach i tragicznych losach tamtych wojennych pokoleń, niech rośnie w nich duma z tego, czego brakuje nam dzisiaj we współczesnym świecie, niech uczą się przeżywać swą polskość poprzez życie rodzinne, gorącą wiarę i głęboki patriotyzm.

Karolina Kaczorowska

[Artykuł jest przedmową do książki Joanny Wieliczki-Szarkowej „Bitwy polskich żołnierzy 1940 - 1944”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa AA z Krakowa. Do książki dołączono płytę CD z pieśniami Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego „Czerwone maki na Monte Cassino”]