Jestem pokoleniem dobrze już powojennym. A jednak w opowieściach z domu, w wychowaniu, w szkole, II wojna światowa była wciąż żywa. 1 września wracało, przynajmniej u mnie w domu i w moim myśleniu, pytanie, czy to się może powtórzyć. I dopiero lata 90. trochę przesłoniły tę perspektywę. Nie, nie uwierzyłem w bajkę o wiecznym pokoju, ale zdawało mi się, że Polskę już to ominie, że będziemy mieć spokój, że wystarczy kontrola gospodarcza (jakby mi się ona nie podobała). 10 kwietnia 2010 roku był ciosem w to myślenie. Historia wróciła, wróciła świadomość, że każdy mam swoje Westerplatte, że każde polskie pokolenie musi się z nim zmierzyć, złożyć daninę krwi.

A teraz zachowania Putina i identyczna jak w latach 30. reakcja Zachodu (nic się nie stało, panowie nic się nie stało), udawanie, że wojnę można powstrzymać gadaniem o pokoju i nazywaniem jej inaczej stawiają mocno pytanie, o to, czy perspektywa 1 września, zdrady sojuszników, ataku na Polskę nie staje się coraz bardziej aktualna? Wiara w to, że NATO i UE nas obronią staje się coraz bardziej płonna, a nadzieja na to, że on przecież czegoś takiego nie zrobi coraz bardziej naiwna. I wraca tamto pytanie z dzieciństwa, czy przypadkiem nie dowiemy się, moje dzieci się nie dowiedzą, co to znaczy nie pójść 1 września do szkoły...

Wiem oczywiście, że historia się nie powtarza, że sytuacja jest inna, ale mam też poczucie, że nauczanie historii jest nam teraz szczególnie potrzebne. Tak, by nasze dzieci nie powtarzały błędów swoich dziadków, by nie dawały się zwieść naiwnej wierze w wieczny pokój i moc traktatów, a także, by poznając bohaterów wiedziały jak trzeba się zachować... 1 września trzeba o tym szczególnie mocno pamiętać.

Tomasz P. Terlikowski