Rządowy Tupolew lecący 10 kwietnia do Smoleńska nie stracił żadnego elementu po uderzeniu w brzozę, a nadlatując miał wypuszczone podwozie – wynika z relacji świadka katastrofy smoleńskiej.

Nikołaj Jakowlewicz Bodin, lekarz pracujący w smoleńskim pogotowiu, w dniu katastrofy samolotu Tu-154M znajdował się na swojej działce przylegającej do terenu lotniska Siewiernyj. Polskim prokuratorom miał opowiedzieć, że w czasie katastrofy panowała gęsta mgła, a widzialność sięgała 30 metrów. Bodin w okolicach lotniska w Smoleńsku przebywał od od godz. 8.00. Około godz. 10.00 (czasu moskiewskiego), gdy polski samolot nadlatywał nad lotnisko lekarz usłyszał szum. Maszyna leciała dość nisko, na wysokości poniżej 10 metrów, ale równolegle do ziemi. Poruszała się ze wschodu na zachód. Słychać było, jak tupolew "forsuje silniki" (pilot zwiększył ich obroty). Samolot leciał tak nisko, że siła strug powietrza z turbin powaliła Bodina na ziemię, na plecy.

Chwilę potem maszyna zahaczyła skrzydłem o pień brzozy, która rosła na niewielkim wzniesieniu. Drzewo miało ok. 15 metrów wysokości, a samolot ściął je mniej więcej w połowie - na wysokości 7-8 metrów. Jak zaznaczał Bodin, samoloty lądujące na Siewiernym na ogół przelatują w dalszej odległości od brzozy - jakieś 15 metrów w kierunku północnym - i lecą znacznie wyżej. Nie forsują również silników. Według relacji świadka, samolot miał wypuszczone podwozie.

Bodin nie zauważył, by samolot uległ uszkodzeniu w chwili uderzenia w drzewo. Mężczyzna zaznacza, że maszyna leciała dalej. Lekarz pobiegł za samolotem. Dopiero przed garażami, za asfaltową drogą, zobaczył skrzydło z biało-czerwonym malowaniem, wiszące na drzewie. Obok drzewa stał mężczyzna - solidnie zbudowany, czarnowłosy czterdziestolatek, w skórzanej kurtce, fotografował aparatem telefonu komórkowego wiszące na drzewie skrzydło. Bodin pobiegł dalej w kierunku miejsca upadku tupolewa. Zobaczył część samolotu, która zawisła na krzakach do góry ogonem, a w pewnej odległości od niej zauważył przewrócony, mocno zdeformowany kadłub i część podwozia, która sterczała do góry. Nie widział ognia, tylko dym.

Kpt. Janusz Więckowski, pilot, który latał samolotami Tu-154, uważa, że jeśli rzeczywiście pęd powietrza powalił Bodina na ziemię, to wskazuje to na próbę poderwania Tu-154 przez załogę. - Jeśli tak było, to samolot musiał być na dużych kątach natarcia i wylot powietrza z silnika musiał iść na ziemię - podkreślił. Jak stwierdził, trudno ocenić, z jakich powodów samolot nadal się zniżał, bo maszyna nawet po kolizji z brzozą miała szanse na przejście na wznoszenie.

Z relacji Bodina wynika, że samolot na pewno był skonfigurowany do odejścia na wysokości co najmniej 10 metrów. W instrukcji samolotu można wyczytać, że taki manewr jest do wykonania, szczególnie gdy maszyna - tak jak to było 10 kwietnia ubiegłego roku - nie jest w pełni obciążona.

W ocenie pilotów, by wyjaśnić, dlaczego samolot skonfigurowany do odejścia zamiast się wznosić, nadal zniżał wysokość, należałoby sięgnąć po zapisy parametrów lotu z czarnych skrzynek, FDR. Pozwoliłyby one ocenić m.in., z jaką prędkością samolot leciał, jak szybko się zniżał, jakie były obroty silników i na jakiej wysokości załoga podjęła decyzję o odejściu na drugi krąg, oraz jak samolot zareagował na te działania. Ujawnienie tych danych i oddanie ich w ręce specjalistów z pewnością rozwiałoby wiele wątpliwości. Tymczasem obecny stan wiedzy pozwala jedynie snuć przypuszczenia o powodach upadku maszyny.

Kpt. Więckowski wskazuje również, że przywoływany świadek, mimo panującej mgły, dość wyraźnie widział samolot. - Skoro on z ziemi widział wypuszczone podwozie samolotu, to załoga z pewnością też widziała ziemię, a skoro tak, to nie powinna w nią uderzyć - ocenia. Według informacji Bodina, mgła ustąpiła ok. godz. 11.00 czasu moskiewskiego.

żar/Naszdziennik.pl

/

Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »