Tomasz Terlikowski

Podmianę prawdziwych treści soborowych na „wyroby soboropodobne” zaobserwować można w wielu kwestiach. Na przykład ekumenizm z autentycznego poszukiwania jedności stał się celebrowaniem różnorodności, a niekiedy propozycją protestantyzacji Kościoła, zaś dialog z niewierzącymi przekształcił się z misji w rezygnację z trudnego dzieła ewangelizacji.

 

„Katolicy otwarci” nieustannie odwołują się do Soboru Watykańskiego II. Stanowi on dla nich niemal nowy początek Kościoła, granicę, od której mogą mówić o nowym, posoborowym, bliskim im katolicyzmie. Z jego perspektywy są w stanie nieustająco krytykować nie tylko swoich oponentów, ale także papieży. Jezuita ks. Jacek Prusak wprost stwierdza, że działania Benedykta XVI (tzw. reforma reformy liturgii czy przechodzenie od kolegialności do centralizmu w podejmowaniu kościelnych decyzji) „rodzą niepokój o wierność Kościoła Duchowi, który go natchnął prawie pół wieku temu”.

Ten sam język pisania i mówienia o postanowieniach papieży (Jana Pawła II czy Benedykta XVI) od lat propagują zachodni zwolennicy „ducha Soboru”. Hans Küng każdego, kto nie podziela jego – nie ma co ukrywać heretyckich – poglądów na Kościół, uznaje za zdrajcę prawdziwego ducha Soboru, którego stróżem i interpretatorem mogą być jedynie dysydenccy teologowie, niezgadzający się z nauczaniem papieskim. „Wprawdzie kuria nie odrzuciła dziedzictwa Soboru we wszystkich postaciach, tak jak katoliccy tradycjonaliści z arcybiskupem Lefèbvre na czele, ale pozwoliła na to, ażeby dorobek Soboru leżał odłogiem lub częściowo został zmarnowany. Wymuszone przez kurię na Soborze konserwatywne sformułowania stały się wytycznymi. Wszystko było interpretowane na opak, a przyszłościowe, epokowe rozwiązania w decydujących punktach zostały pominięte. Mimo żądań Soboru nie znalazły uznania poglądy oparte na wiedzy historyczno-dogmatycznej i biblijnej, a raczej reprodukowano nudną, neoscholastyczną teologię szkolną i przypudrowany autorytarny Kodeks Prawa Kanonicznego” – przekonywał Hans Küng podczas oficjalnych obchodów swoich 75. urodzin.

W Polsce ten sam ton wielokrotnie pobrzmiewał w wypowiedziach dziś już byłych zakonników: Tadeusza Bartosia czy Stanisława Obirka. Oczywiście pod opiniami owych „jedynych znawców i interpretatorów Soboru” nie podpisałaby się zdecydowana większość polskich zwolenników „katolicyzmu otwartego”. Ale w niczym nie zmienia to faktu, że oni także – podobnie jak dysydenccy teologowie – otwarcie, chętnie i często posługują się Soborem Watykańskim II jako pałką na wszystkich inaczej myślących. Każdy, kto nie podziela ich opinii na temat udziału świeckich w obrzędach liturgicznych, kto nie uważa, że największym problemem Kościoła jest brak kobiet w prezbiterium lub kto zwyczajnie lubi Mszę św. Piusa V – jest niemal od razu uznawany za przeciwnika ducha soborowych przemian. Problem polega tylko na tym, że niemal wszystkie kwestie, które uchodzą w debacie publicznej za sprawdzian „soborowości”, nie mają z samym Vaticanum II wiele wspólnego.

Są raczej kościelną reakcją na wielką obyczajową rewoltę, która krótko po zakończeniu soboru ogarnęła cały świat zachodni i spustoszyła go kulturowo. Rewolta ta – niestety – dotknęła również katolików i z czasem zaczęła uchodzić nie tyle za zjawisko obce Kościołowi, ile za element soborowego „otwarcia na świat”. Taką podmianę prawdziwych treści soborowych na „wyroby soboropodobne” zaobserwować można w wielu kwestiach. Na przykład ekumenizm z autentycznego poszukiwania jedności stał się celebrowaniem różnorodności, a niekiedy propozycją protestantyzacji Kościoła, zaś dialog z niewierzącymi przekształcił się z misji w rezygnację z trudnego dzieła ewangelizacji. Sobór Watykański II nie przedstawił w ogóle planu reformy liturgicznej, a już na pewno nie postulował porzucenia chorału gregoriańskiego, na co powołują się stale postępowi teologowie. Jawnym, choć często stosowanym nadużyciem, jest również usprawiedliwianie „duchem Soboru” moralnego relatywizmu, choćby w kwestiach dotyczących etyki seksualnej.

 

Po pierwsze: ewangelizacja

Głównym zadaniem soboru zwołanego w 1962 roku przez Jana XXIII nie była – jak twierdzi obecnie wielu publicystów – jakaś głęboka dogmatyczna reforma czy potrzeba odpowiedzi na wielki problem doktrynalny (z tych powodów zwoływano Sobory w przeszłości), ale próba odnalezienia języka i sposobu komunikacji, który pozwoli efektywniej ewangelizować ludzkość. Vaticanum II, choć może teraz trudno w to uwierzyć, miało stać się wielkim impulsem ewangelizacyjnym, szukaniem lepszych metod wypełniania absolutnie fundamentalnego zadania, jakie pozostawił Jezus swoim uczniom, nakazując im, by szli i nauczali wszystkie narody (Mt 28,19). „Kościół zawsze ma obowiązek badać znaki czasów i wyjaśniać je w świetle Ewangelii, tak aby mógł w sposób dostosowany do mentalności każdego pokolenia odpowiadać ludziom na ich odwieczne pytania, dotyczące sensu życia obecnego i przyszłego oraz wzajemnego ich stosunku do siebie”3 – podkreślali autorzy soborowej Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes. 

Już tylko ten krótki fragment pokazuje, że celem Ojców Soborowych nie było wcale zmienianie nauczania Kościoła i dostosowanie go do potrzeb ludzi, by chętniej odnajdywali się w świątyniach, ale szukanie „dostosowanych do mentalności danego pokolenia” sposobów udzielania ludziom odwiecznych odpowiedzi na ich najbardziej fundamentalne pytania. Wyzwanie to było tym mocniejsze, że Ojcowie Soborowi mieli poczucie, iż świat – choć niewątpliwie jest źródłem radości i nadziei – wcale nie zmierza w jednoznacznie dobrym kierunku. „Epoka nasza bardziej niż czasy ubiegłe potrzebuje takiej mądrości, która by wszelkie rzeczy nowe, jakie człowiek odkrywa, czyniła bardziej ludzkimi. Przyszłym losom świata grozi bowiem niebezpieczeństwo, jeśli ludzie nie staną się mądrzejsi”4 – podkreślali autorzy wspomnianej konstytucji.

Ową mądrość dostrzegali oni w nauczaniu Jezusa Chrystusa, które ma moc zmienić świat i uratować go przed niebezpieczeństwem (choćby przed groźbą zagłady atomowej, którą wielu chrześcijan na świecie uważało wówczas za realną ). Soborowa ewangelizacja nie byłaby możliwa bez spotkania ze światem zewnętrznym. Dlatego tak mocno podkreślano wagę poznania się z wyznawcami wielkich współczesnych systemów ideologicznych czy filozoficznych, a nawet z ateistami (warto zwrócić uwagę, że konstytucja Gaudium et spes zalecała dogłębne zbadanie ateizmu nie dlatego, że kryje on w sobie jakieś pozytywne wartości, ale dlatego, że jest niebezpieczny dla zbawienia wiecznego ).

Trudno to uznać jednak za istotną nowość. Chrześcijaństwo od pierwszych wieków „dialogowało” ze światem, wykorzystując dzieła wielkich pogańskich filozofów. Klemens Aleksandryjski uznawał nawet myśl grecką za jedno ze źródeł nowotestamentowego Objawienia. Tomasz z Akwinu podejmował otwarty dialog z filozofią arabską i grecką. W XIX wieku Leon XIII odkrył, że komunizm, choć bezbożny i błędny, odpowiada jednak na całkiem realne problemy, którymi musi zająć się również Kościół. Celem tych dialogów była jednak zawsze ewangelizacja, misja, głoszenie Jezusa Chrystusa. I podobną perspektywę przyjął Sobór Watykański II.

 

Przyszedłem Pana nawracać

Dlatego wydaje się nietrafioną rezygnacja – w imię ducha Soboru właśnie – ze zdecydowanej działalności misyjnej. Najgłębszym pragnieniem Vaticanum II była przecież szersza, głębsza i bardziej skuteczna ewangelizacja, czyli głoszenie Jezusa Chrystusa, który jest jedyną odpowiedzią na ludzkie pytania: „ukazywanie Bożej tajemnicy, jaką jest cel ostateczny człowieka, powierzone jest Kościołowi, przeto Kościół otwiera człowiekowi oczy na sens własnej jego egzystencji, czyli na najgłębszą prawdę o człowieku” – podkreślają autorzy Gaudium et spes.

Wezwanie do ewangelizacji zakorzenione jest zresztą w Nowym Testamencie, którego autorzy natchnieni jasno podkreślają, że jest wolą Bożą, „by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1Tm 2,4). „Chociaż więc – wyjaśnia Dekret o Działalności Misyjnej Kościoła Ad gentes divinitus – wiadomymi tylko sobie drogami może Bóg doprowadzić ludzi nie znających Ewangelii bez własnej winy do wiary, bez której niepodobna podobać się Bogu – to jednak na Kościele ciąży konieczność i równocześnie święte prawo głoszenia Ewangelii” . Jest to obowiązek nie tylko duchownych, ale wszystkich ochrzczonych. „Ci, którzy są włączeni w Kościół katolicki, powinni czuć się uprzywilejowani, a przez to bardziej zobowiązani do dawania świadectwa wiary i życia chrześcijańskiego jako służby braciom i należnej odpowiedzi Bogu, pamiętając, że «swój uprzywilejowany stan zawdzięczają nie własnych zasługom, lecz szczególnej łasce Chrystusa, jeśli zaś z tą łaską nie współdziałają myślą, słowem i uczynkiem, nie tylko zbawieni nie będą, ale surowiej jeszcze będą sądzeni»” – przypomina Jan Paweł II w encyklice Redemptoris missio.

Trudno o bardziej jednoznaczne odrzucenie motta dialogistów: „nie przyszedłem pana nawracać”. Taka postawa nie ma wiele wspólnego nie tylko z chrześcijańskim imperatywem misyjnym, ale nawet z przykazaniem miłości bliźniego. Jako chrześcijanie wierzymy, że jedynie w Bogu znaleźć można pełnię życia, a zbawienia nie ma w innym imieniu niż Jezusa Chrystusa (Dz 4,12). Rezygnacja z postawy misyjnej, z przekonywania innych, by zwrócili się ku Bogu – oznacza wystawienie ich na ryzyko wiecznego potępienia. I choć dialog jest niewątpliwie wartością, to o wiele istotniejsza od niego jest miłość. A ta wymaga głoszenia całemu stworzeniu, że zbawienie osiągnąć można tylko w Jezusie Chrystusie. Miłość do każdego, także partnerów debaty publicznej czy nawet otwartych wrogów, wymaga zatem zaangażowania na rzecz ich zbawienia.

Dlatego trzeba dążyć do tego, by przeżyli oni swoje nawrócenie, czyli metanoję. Jej sens nie sprowadza się do regularnego uczęszczania na msze czy intelektualnego przyjęcia do wiadomości pewnych prawd katolickich. Nawrócenie to całkowita przemiana życia, przylgnięcie do Boga, czerpanie życia z Jego Słowa. Nawrócony nie próbuje zmieniać doktryny, tak by bardziej mu odpowiadała, ale próbuje tak zmienić siebie, żeby żyć w zgodzie z prawdą zawartą w nauczaniu.

 

Szukając ewangelizacyjnej skuteczności

Pragnienie skuteczniejszej ewangelizacji było zresztą jednym z fundamentów nie tylko zaangażowania ekumenicznego Kościoła katolickiego, ale również stopniowej reformy liturgicznej (nie mającej zresztą wiele wspólnego z tym, co wydarzyło się po Soborze). Dlatego z tej perspektywy powinny być oceniane wszystkie późniejsze, posoborowe reformy i pomysły. Oceniając je, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, czy służą one ewangelizacji, a więc ratowaniu ludzkich dusz przed zatraceniem. Jeśli nie, to powinny zostać odrzucone lub zrewidowane. Tak zarysowane kryterium wartościowania pozwala jednoznacznie ocenić część projektów posoborowych. Czy eksperymenty liturgiczne rzeczywiście lepiej przekazują skomplikowane teologiczne prawdy o Bogu i człowieku niż Kanon Rzymski? Czy dialog z kongregacjonalistami, dopuszczającymi aborcję i eutanazję, albo z episkopalianami, ordynującymi aktywnych homoseksualistów na biskupów, rzeczywiście służy budowaniu jedności na prawdzie? A może jedynie relatywizuje znaczenie pewnych fundamentalnych prawd o człowieku? Takie pytania można mnożyć. Ale w każdym z nich kryje się problem, na który Kościół musi odpowiedzieć w taki sposób, by nie stracić impulsu misyjnego i ewangelizacyjnego. To on był bowiem istotą soborowej reformy. Jeśli go nie podejmiemy, to zdradzimy Sobór Watykański II.

Pismo Poświęcone "Fronda" nr 54