Nowe prawo ma uregulować nieuregulowany do tej pory problem zapłodnienia pozaustrojowego. Choć procedury tego typu w Polsce wykonywane są od ćwierć wieku, a „klinik leczenia niepłodności” przybywa, do tej pory na rynku tym obowiązywała „wolna amerykanka”. Co działo się za szczelnie zamkniętymi i otoczonymi wysokimi płotami klinikami, trudno było się dowiedzieć.

W myśl ustawy z zapłodnienia pozaustrojowego będą mogły korzystać nie tylko małżeństwa, ale także pary żyjące bez ślubu, jeśli tylko udokumentowały, że przez rok leczyły się z powodu niepłodności.  Definicja WHO mówiła o niepłodności wówczas, kiedy para nie doczekała się poczęcia dziecka przez dwa lata niezabezpieczonego współżycia. Z jakiegoś powodu czas ten jednak skrócono. Czyżby chodziło jedynie o większą liczę klientów klinik in vitro? Tymczasem badania brytyjskie pokazują, po roku niepłodnych par będzie 16 procent. Po kolejnym połowa z tych par doczeka się dziecka, sama, bez udziału sztucznego zapłodnienia.

Dodatkowo ustawa znosi limit wiekowy dla kobiet. Oznacza to, że w imię zaspokajania swoich pragnień, o dziecko będą mogły zabiegać kobiety 50- czy 60-letnie. Co z tego, że ich płodność już wygasła, skoro będą mogły urodzić dziecko poczęte in vitro. W końcu klient nasz pan. Płaci, to i wymaga. Ustawa zakłada, że jednorazowo będzie można wytworzyć do sześciu zarodków. Więcej tylko w takiej sytuacji, gdy kobieta osiągnęła 35. rok życia, przeszła udokumentowane choroby wpływające na jej rozrodczość lub co najmniej dwie próby in vitro.

Projekt zakłada możliwość przekazania komórek rozrodczych innym parom. Oznacza to, że będą rodziły się dzieci, które ze swoimi biologicznymi rodzicami nie będą miały nic wspólnego. Może to prowadzić do skomplikowanych sytuacji prawnych i psychicznych. Dopiero po osiągnięciu pełnoletności osoba urodzona w wyniku in vitro będzie mogła poznać rok i miejsce urodzenia dawcy komórek rozrodczych lub dawców zarodka, a także informacje na temat ich stanu zdrowia.  

Ustawa wprowadza także rozwiązania eugeniczne. Otóż lekarze będą mogli wybierać spośród zarodków te, które nie będą obciążone żadnymi chorobami, a te „niezdolne do prawidłowego rozwoju” będą mogły być niszczone.

Projekt ten szumnie nazywany jest „ustawą o leczeniu niepłodności”. Dlaczego więc dotyczy w zasadzie jednej metody? Leczeniem niepłodności z dużo większym powiedzeniem od lat 70. zeszłego wieku zajmuje się naprotechnologia. Ta nowoczesna gałąź medycyny, której ojcem jest amerykański ginekolog prof. Thomas Hilgers szuka i rozpoznaje przyczyny leżące u podstaw chorób układu rozrodczego. Umożliwia ich leczenie. Pomaga małżonkom w uzyskaniu poczęcia z pełnym poszanowaniem aktu płciowego. Jeśli medycyna nie jest w stanie dać ludziom dziecka (a tak też się zdarza) naprotechnologia proponuje małżonkom adopcję.

Platforma Obywatelska chce więc teraz uregulować rynek sztucznego zapłodnienia, dając złe prawo. Według lekarzy zajmujących się problemem niepłodności, jest to ustawa pisana pod dyktat klinik in vitro, które liczą na hojność państwa w związku z rządowym projektem wspomaganego rozrodu.

Małgorzata Terlikowska