Wywiad opublikowany na stronie „Krytyki Politycznej”, choć zawiera sporo manipulacji, jest ważny z jednego powodu. Obnaża bowiem ciemną stronę biznesu in vitro. Pokazuje to, czego żaden materiał telewizyjny nie pokaże, nie zobaczymy tego również w ckliwych reklamówkach klinik in vitro. I najważniejsze, otwarcie o ciemnej stronie zapłodnienia pozaustrojowego opowiadają nie przeciwnicy tej metody, a rodzice poczętych w ten sposób dzieci.

Joanna Rożen i Rafał Wojciechowski, rodzice dwuletnich bliźniaczek z in vitro, opowiadają o swojej ośmioletniej walce o dziecko. Zakończonej w klinice in vitro w Białymstoku (czytając wywiad miałam wrażenie, że powinien zostać on opatrzony hasłem „wywiad sponsorowany”). I znów – w klasyczny sposób na samym początku rozmowy próbują zamknąć usta wszystkim tym, którzy metodę krytykują. „Nie rozumiem, dlaczego w tej dziedzinie medycyny my jako pacjenci podlegamy stygmatyzacji. Czy nasza choroba, niepłodność, jest mniej istotna od cukrzycy, raka czy chorób serca? Dlaczego pacjenci z problemami ginekologicznymi czy andrologicznymi nie mogą liczyć na bezwarunkową ochronę ze strony państwa? Dlaczego sprawujący władzę pozwalają sobie na publiczne obrażanie i poniżanie ich? Dlaczego bez wstydu obrażają sto tysięcy dzieci urodzonych z in vitro, które są pełnoprawnymi obywatelami tego państwa?” – pyta Joanna Rożen. To, że publicznie dyskutuje się o metodzie, która budzi wiele wątpliwości nie tylko medycznych, ale i moralnych, a na którą od dwóch lat polski rząd przeznacza państwowe pieniądze, do tego nie monitoruje ich wydawania, nakazuje wręcz pytać o to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami klinik leczenia niepłodności.

Zresztą sami zainteresowani świadomie lub nie pokazują pewne nadużycia owych klinik: „Inseminacja – nabijanie kasy: Stosowaliśmy też inseminację, o której już teraz wiadomo, że głównie służy nabijaniu kasy klinik, bo jej skuteczność jest kilkuprocentowa” – mówi Joanna Rożen. A Rafał Wojciechowski uzupełnia: „Mało tego, inseminacja może być niebezpieczna, bo po stymulacji jajników może dojść do powstania i zapłodnienia kilku komórek jajowych naraz, a ciąże z trojaczkami czy czworaczkami są niebezpieczne i dla dzieci, i dla matki”.

Inna sprawa to komercjalizacja zapłodnienia in vitro. Klienci klinik odczuwają to na własnej skórze: „W niektórych klinikach jest tak, że lekarz ma dla pary piętnaście minut na konsultacje, za to wysyła ludzi na mnóstwo drogich badań”. „Zasady rynkowe nie sprzyjają skuteczności leczenia. Często chodzi o to, żeby jak najdłużej zatrzymać klienta”. „Od dwóch lat działa rządowy program refundacji in vitro. To świetnie, a jednak jego wprowadzenie sprawiło, że skuteczność in vitro spadła z trzydziestu procent do jedenastu”. Dlaczego? „Lekarze mogą leczyć z jachtów przez telefon, a transfery zarodków robią pielęgniarki. Bo transfery są refundowane z pieniędzy państwa, więc trzeba ich zrobić jak najwięcej. A ponieważ jest program, a nie ma ustawy, która wymuszałaby ewaluację działań i skuteczności poszczególnych klinik, dochodzi do nieprawidłowości, czy wręcz skandali, jak ten w Szczecinie, gdzie kobieta urodziła nie swoje dziecko”. „W tym skomercjalizowanym i niekontrolowanym nurcie zdarzają się lekarze, którzy tworzą ich (zarodków – MT) o wiele więcej, często pod presją zdesperowanych rodziców. Potem nie wiadomo, jaki ma być ich dalszy los” – wylicza nieprawidłowości Wojciechowski.

Właściciele klinik in vitro strzegą takich informacji, jak oka w głowie. A są one jedynie dowodem na to, że biznes in vitro nie jest do końca jasny i przejrzysty. Dziś także wiadomo, że często kieruje się na in vitro osoby bez dokładnej diagnozy, bez szukania przyczyn. Trudno powiedzieć bowiem, że ktoś choruje na niepłodność. Jest niepłodny z jakiegoś powodu. Może to być zaburzenie owulacji, czynnik jajowodowy, maciczny, szyjkowy. Niepłodność tak naprawdę nie jest chorobą, jest objawem. Skuteczne leczenie powinno koncentrować się na szukaniu tych objawów. Dlatego in vitro jest tylko pewną protezą, obejściem problemu. „Niektórzy z senatorów utrzymywali wręcz, że in vitro nie jest metodą leczenia. A przecież nasze córeczki są żywym dowodem skutecznego wyleczenia nas z niepłodności” – mówi Rafał Wojciechowski. In vitro daje dzieci, leczy z bezdzietności, ale nie z niepłodności. I o tym warto w całej tej dyskusji pamiętać.

Medycyna, od kiedy zaczęła stosować in vitro, przestała szukać bowiem przyczyn niepłodności. Po co tracić czas, skoro można szybciej dać rodzicom dziecko? Po co leczyć, skoro nie o leczenie chodzi. „Jednym z powodów, dlaczego lekarze zaczęli się angażować w in vitro, jest właśnie to, że nie znali przyczyn niepłodności zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet. Od rozpoczęcia in vitro w 1978 roku jakiekolwiek badania mające prowadzić do odkrycia przyczyn niepłodności zostały zahamowane. Jednym ze skutków in vitro jest właśnie taka luka w badaniach medycznych. Oni mogą oczywiście korzystać z tych samych środków, co i my, ale tego nie robią, bo w ogóle nie zajmują się leczeniem, a stosowaniem rozmaitych form zapłodnienia in vitro” – punktuje prof. Thomas Hilgers w książce „Nadzieja na dziecko”, wydanej nakładem wydawnictwa Fronda.

Przyczyn niepłodności szuka naprotechnologia. Niestety, w wywiadzie pod adresem tej gałęzi medycyny pada kilka nie chcę mówić kłamstw, ale przeinaczeń i nadużyć. Czy wynikają one z faktu, że para nie doczekała się w ten sposób dziecka? Czy świadomie powtarza kłamstwa biznesu in vitro? „Nie ma ani jednej uznanej pozycji naukowej, która udowadniałaby skuteczność naprotechnologii. Zawierzenie tej metodzie kosztowało nas pięć smutnych i depresyjnych lat” – mówią rozmówcy „Krytyki Politycznej”. Akurat bibliografia jest całkiem spora, zainteresowanych odsyłam do strony naprotechnology.com i naprotechnology.pl. Krytykom tej metody polecam też najnowszą książkę „Nadzieja na dziecko”, w której twórcą naprotechnologii obala mity tak bardzo lansowane przez biznes in vitro. Jak choćby ten, że naprotechnologia nie pomaga mężczyznom.

Kłamstwo to powtarzają rozmówcy „Krytyki Politycznej”. „Błąd podstawowy naprotechnologii polega na tym, że ona skupia się tylko i wyłącznie na kobiecie. A już wiadomo, że w pięćdziesięciu procentach powodem kłopotów z płodnością bywa słaba jakość nasienia lub inne czynniki związane z mężczyzną. Na niepłodność choruje para i trzeba leczyć parę”.

Doskonale rozumieją to lekarze praktykujący naprotechnologię. Płodność dotyczy pary, nie tylko kobiety i tak właśnie prowadzona jest diagnostyka. O tym w dobitny sposób mówi profesor Hilgers. Warto oddać mu głos: „Od dawna leczymy także mężczyzn. Jeśli są nią (przyczyną niepłodności – MT) żylaki powrózka, to urolog może je leczyć. Jeśli problemem jest niska ruchliwość plemników, można stosować pewne suplementy diety, które polepszą tę ruchliwość. Różne inne suplementy można stosować, żeby zwiększyć odsetek plemników. Są środki lecznicze, które można stosować, aby zwiększyć liczbę plemników. Widzieliśmy bardzo dużo poczęć u kobiet, których mężowie mieli bardzo niską liczbę plemników, tylko dzięki rozpoznaniu okresu płodnego u kobiet. Skuteczność takich działań daje większy odsetek poczęć w przypadku par z niepłodnością po stronie mężczyzny, niż odnotowują kliniki zapłodnienia in vitro. (…) Jedyny przypadek, którego nie możemy leczyć, i nie mamy żadnego leczenia do zaoferowania, są to mężczyźni, którzy w ogóle nie mają plemników, u których nie jesteśmy w stanie ustalić, dlaczego tak się dzieje. To jest mniej niż 1 procent wszystkich pacjentów, którzy do nas przychodzą. Im „pomóc” może tylko procedura in vitro, i to wykonana materiałem genetycznym pochodzącym od obcego mężczyzny. To jednak nie jest leczenie”.

Potwierdzeniem słów prof. Hilgersa jest właśnie wywiad z „Krytyki Politycznej”. In vitro to odhumanizowana medycyna nastawiona wyłącznie na zysk. Stawką w tej grze nie są dzieci, tylko pieniądze. Ogromne pieniądze.

Małgorzata Terlikowska