Dzisiejsze posiedzenie sejmowej komisji śledczej ds. Amber Gold jest bardzo ważne, ponieważ zeznania składa Tomasz Arabski, który w momencie wybuchu afery Amber Gold był szefem Kancelarii Premiera Donalda Tuska. 

Jak wielu świadków przesłuchiwanych wcześniej, Arabski również miał poważne problemy z pamięcią. Dotyczyły one nawet sporządzonych przez niego notatek z 2012 r. Były szef KPRM negował także swoje podpisy pod dokumentami. Przewodnicząca komisji, Małgorzata Wassermann postanowiła odświeżyć pamięć byłego polityka i... zasugerowała powołanie biegłego grafologa. 

Były współpracownik Tuska przyznał, że syna byłego premiera zna od wielu lat, podobnie jak Ryszarda Milewskiego, słynnego "sędziego na telefon". Arabski tłumaczył, że Tuska jr. zna od wielu lat, ponieważ wywodzą się z tego samego środowiska medialnego. Mimo to nie wiedział aż do 24 maja 2012 r., że syn ówczesnego premiera jest zatrudniony w OLT Express oraz w porcie lotniczym w Gdańsku. O wszystkim dowiedział się natomiast z mediów. 

W momencie wybuchu afery świadek rozmawiał z premierem Tuskiem. 

"Każdy kto z nim pracuje, to wie, że rodzina jest bardzo ważna, ale rozdziela on rodzinę od sprawa państwowych. Premierowi było przykro, ja to rozumiałem, że całą sytuacją jest zmartwiony"- stwierdził Tomasz Arabski. 

"Uczestniczył pan w rozmowie, w trakcie której Donald Tusk obiecał synowi, że komisji ds. Amber Gold nie będzie?"-pytała szefowa komisji. Arabski ocenił, że trudno powiedzieć, by taka rozmowa się odbyła. Małgorzata Wassermann odpowiedziała, że mówił o tym przed komisją sam Michał Tusk. 

"Problem Amber Gold nie był problemem rządu. Był problemem państwa. (…)Pan premier problemem Amber Gold interesował się tak samo jak innymi problemami, które pojawiały się na agendzie"-zeznawał były szef Kancelarii Premiera, który nie mógł przypomnieć sobie, czy Donald Tusk zlecał jakieś działania naprawcze po wybuchu afery i czy Prezes Rady Ministrów miał w tej sprawie do kogoś pretensje lub rozmawiał z bliskimi współpracownikami. Arabski przekonywał również, że nie wie nic o "parasolu ochronnym", który mieli rozciągnąć nad Marcinem P. czołowi wówczas politycy. 

yenn/PAP, Fronda.pl